Młody Raemon Beck z trudem potrafił myśleć o czymś innym niż
Helmingsea. Znajdowali się o dwa dni drogi od Zamku Marchii Południowej, stamtąd zaś miał kolejne dwa dni
do domu, a rozstał się z rodziną półtora miesiąca temu i teraz nie mógł się doczekać, kiedy
znowu zobaczy żonę i dwóch synków.
Już łatwiej było w Settlandii, choć o wiele dalej od domu, pomyślał.
Przynajmniej człowiek miał się czym zająć, targował się, kupował, sprzedawał. A
teraz można tylko jechać i myśleć...
Spojrzał wzdłuż ich niedużej karawany, na którą składało się
prawie dwadzieścia mocno obładowanych mułów i kilkanaście wozów ciągnionych przez konie. Nad wszystkim
czuwał jego kuzyn Dannet Beck, który z kolei dowodził kupiecką karawaną w imieniu swojego ojca, a wuja Raemona.
Dannet, zdaniem Raemona, nie ustrzegł się kilku błędów w czasie ostatnich tygodni – a jak wielu
niedoświadczonych ludzi, wszelkie krytyczne uwagi traktował jako osobistą zniewagę – lecz ogólnie rzecz
biorąc, dobrze się sprawił, tak więc muły i wozy wyładowane były ogromną ilością
najlepszej farbowanej wełnianej przędzy z Settlandii, przeznaczonej dla faktorii Królestw Pogranicza. Sam Raemon
także miał zarobić na tym przedsięwzięciu, nie tylko w postaci części zysków, które, mimo
iż niewielkie, stanowiły sumę, jakiej nie widział w całej swojej dwudziestopięcioletniej
karierze – a która pozwoli mu wyprowadzić się od rodziców, może nawet zbudować własny dom
– lecz także dzięki przyszłym, bardziej odpowiedzialnym zleceniom, a potem może udziałom w
rodzinnym interesie.
Ale pomijając nawet perspektywę wzbogacenia się, czuł przede wszystkim
zapierające dech w piersiach pragnienie ujrzenia Derly, nie mógł się doczekać, by zobaczyć dzieci,
a także ojca i matkę, a potem usiąść przy własnym stole i zjeść pajdę chleba.
Zostało jeszcze tylko kilka dni, lecz czas się dłużył bardziej, niż kiedy rozpoczynali podróż.
Posuwalibyśmy się szybciej, gdybyśmy się nie połączyli z tą
córką settlandzkiego księcia i jej orszakiem. Dziewczyna, ledwo czternastolatka o oczach przestraszonej łani,
jechała, by poślubić Roricka Longarrena, hrabiego Daler’s Troth, kuzyna Eddonów. Na podstawie tego, co
Beck wiedział o Roricku, dziwne się wydawało, że w ogóle chce się żenić, tym bardziej z
dziewczyną, która pochodzi gdzieś z górzystego wschodu, ale jak podejrzewał, co królewska krew, to królewska
krew, a córka księcia, obojętnie jakiego, to też coś.
Beck nie miał nic przeciwko dziewczynie, a obecność towarzyszących jej
dwunastu uzbrojonych żołnierzy dawała poczucie większego bezpieczeństwa nawet w tych względnie
spokojnych czasach, tyle tylko że księżniczka często chorowała; z jej powodu co najmniej trzy razy
zatrzymywali się wcześniej na noc, co doprowadzało do rozpaczy tęskniącego za domem Raemona Becka.
Obejrzał się na Settlandczyków, a potem spojrzał przed siebie na nierówny szereg
jucznych mułów. Jeden z poganiaczy zobaczył, że patrzy w ich stronę, i pomachał do niego, a potem
pokazał ręką na skrawki bezchmurnego jesiennego nieba widoczne między drzewami, jakby chciał
powiedzieć: "Patrz, jakie mamy szczęście!" Przez pierwsze dni drogi powrotnej nękał ich zimny wiatr
wiejący od gór ze wschodu, dlatego z radością przyjęli zmianę pogody.
Pomachał w odpowiedzi, lecz w głębi ducha nie czuł się dobrze pośród
tych porośniętych lasem wzgórz. Zapamiętał je z początku podróży: to wynurzały się groźnie,
to znów kuliły w deszczu, i podobnie było teraz, mimo że świeciło słońce. Dzień był
ciepły, a i tak ich wierzchołki spowijała gęsta mgła, która wypełniała także
zagłębienia między zboczami. Nawet w tej chwili wydawało się, że jęzor mgły
sunie wzdłuż zbocza wzgórza przed nimi i pełznie między drzewami po ciemnozielonej trawie w stronę drogi.
Mimo wszystko tędy jest szybciej niż morzem, pomyślał. Trzeba by płynąc
daleko na południe, potem przez cieśniny i w górę wschodniego wybrzeża – wtedy nie widziałbym Derly i
chłopców przez pół roku...
Gdzieś z przodu rozległ się krzyk. Raemon Beck ze zdziwieniem zauważył,
że jęzor mgły zdążył zakryć drogę przed karawaną. Na odległość kilkunastu
kroków widać było jedynie ciemne cienie drzew i niewyraźne sylwetki ludzi i mułów. Spojrzał w górę.
Niebo szybko pociemniało, jakby mgła popełzła też nad drzewami.
Burza...?
Krzyki nasiliły się i stały bardziej wyraziste – teraz nie były to
okrzyki dezorientacji czy złości, lecz wyrażały prawdziwy strach. Po karku i ramionach Raemona przeszedł
dreszcz.
Fragment pochodzi ze strony:
http://www.fahrenheit.eisp.pl/