TAD WILLIAMS - sylwetka pisarza


     Za prawo do wydawania trylogii fantasy „Pamięć, Smutek i Cierń” w Wielkiej Brytanii i krajach Europejskiej Wspólnoty zapłacono Tadowi Williamsowi ponad ćwierć miliona funtów. Wydaje się, że niektórych to zirytowało.
     „Wiem, że kwota, którą mi zapłacono, wzbudziła liczne kontrowersje - mówi Williams - ale zawsze, kiedy płaci się za coś dużo pieniędzy, a zwłaszcza nadspodziewanie dużo, staje się to przedmiotem szczególnego zainteresowania. I kiedy tak się właśnie zdarzyło, musieli znaleźć się tacy, którzy powiedzieli: »Nie do wiary. W Afryce ludzie przymierają głodem, a tu ktoś płaci tyle pieniędzy za książkę«. Pewnie też bym tak mówił na ich miejscu”.
     „Najwyraźniej nie można napisać niczego, co by nie wywołało krytycznych opinii i polemik. Jeden z tutejszych (Anglia) krytyków - nie pamiętam nazwiska - wręcz rozśmieszył mnie swoją recenzją. Była komiczna. Nie chodzi o to, że nie podobała mu się moja książka; on nienawidził mnie. Miałem różne recenzje w Ameryce - choć śpieszę zapewnić, że większość była dobra - ale nigdy nie zdarzyło się, by kogoś aż tak raziło samo moje istnienie, jak owego angielskiego krytyka. Nigdy nie spotkałem się z taką złośliwością. Byłem pod wrażeniem”.
     Zainteresowanie Williamsa gatunkiem pobudziła matka. „Jej zadedykowałem trylogię, ponieważ to przede wszystkim ona sprawiła, iż zacząłem pisać fantasy.
     Nasza rodzina składa się z miłośników książek i gawędziarzy; matka bardzo wcześnie zaczęła nam czytać. Wśród pierwszych książek, z którymi zetknąłem się w okresie dorastania, były takie, jak »O czym szumią wierzby«, »Alicja w krainie czarów«, »Alicja po drugiej stronie lustra« i oczywiście książki Milne’a. Matka ofiarowała mi »The Once and Future King«, to od niej dostałem »Władcę pierścieni«. Było to, jeszcze zanim fantasy stała się poszukiwanym gatunkiem, w Stanach Zjednoczonych czytanym tylko przez uczniów college'ów, którzy właśnie odkryli Tolkiena. Kiedy Ballantine zaczął ponownie wydawać mistrzów fantasy, przeczytałem Lorda Dunsany, Clarka Ashtona Smitha i E.R. Eddisona. Czytałem też sporo Williama Morrisa - i nawet mi się podobał. Potem zacząłem odkrywać niektórych początkujących pisarzy, jak Fritza Leibera i Michaela Moorcocka. Te lektury wywarły na mnie wpływ.
     Klasyczna literatura dziecięca to przeważnie książki angielskie. Na nich się wychowałem. Z kolei większość tych klasycznych pozycji to jakiś rodzaj czy forma fantasy. Byliśmy rodziną anglofilów. Kiedy pierwszy raz znalazłem się w Anglii, niezwykle mnie zdumiało, że czułem się tak, jakbym już tu kiedyś był - prawdopodobnie dzięki tysiącom przeczytanych angielskich książek. Podkochiwałem się też w Hayley Mills...”
     Kiedy stał się profesjonalnym pisarzem? „Właściwie dość późno.
     Przez całą szkołę średnią uwielbiałem opowiadać przyjaciołom rozmaite historyjki. Mam mnóstwo całkowicie niepotrzebnych wiadomości, tak że w razie jakiegoś potwornego kataklizmu, który cofnie nas do epoki kamienia łupanego, wiem, jak rozpalić ogień za pomocą dwóch patyczków. Będzie na mnie niesamowite zapotrzebowanie. Lubię opowiadać historyjki, ale już tylko piszę. Zaczęło się na pewno od tego, że chciałem bawić ludzi.
     Kiedy miałem jakieś dwadzieścia pięć lat, a moje otoczenie przestało używać przy mnie słowa na literę m - a było to słowo możliwości - powiedziałem sobie: Mój Boże, trzeba coś zrobić. W college’u zajmowałem się teatrem, rysowałem piórkiem i tuszem, grałem w zespole. Zespół się rozpadł, nie ekscytowała mnie praca rysownika bez stałego angażu, a teatr jest dnem rozpaczy, jeśli chodzi o zarabianie na życie. Zdecydowałem, że zajmę się czymś, nad czym będę lepiej panował. Napisałem więc złą sztukę i schowałem ją do szuflady. Potem napisałem swoją pierwszą powieść. »Pieśń Łowcy«, która odniosła duży sukces. Co interesujące, wszędzie oprócz Anglii”. (Pod koniec 1992 roku, już po tym wywiadzie, książkę wydano w Wielkiej Brytanii, w miękkim wydaniu).
     „Przestałem już czytać tylko dla przyjemności i zacząłem odkrywać poważniejszych pisarzy. W moim pisarstwie dwie rzeczy walczą o pierwszeństwo: opowiadanie historii, które ludzie będą czytać dla przyjemności, i inne tematy, nad którymi chciałbym pracować - związane z filozofią, polityką i mitologią”.
     Williams zdaje sobie sprawę z tego, że trylogia „Pamięć, Smutek i Cierń” została zainspirowana jego zafascynowaniem twórczością J.R.R. Tolkiena. Dwa pierwsze tomy, „Smoczy tron” i „Kamień rozstania”, wywołały jednak wściekłość tolkienowskich purystów, tym większą, im większy odniosły sukces. Oczywiście mógł to być rezultat ich przesadnej czci dla mistrza, ale czy Williams rozumie, na czym opiera się ich krytyka? „Z całą pewnością jestem w stanie to zrozumieć, ale sądzę, że krytyka ta opiera się na fałszywych przesłankach.
     Po pierwsze, sukces książek był dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Zostały one bardzo dobrze przyjęte w Ameryce, a drugi tom przez krótki czas znajdował się nawet na liście bestsellerów »Publisher’s Weekly«. Tak więc poszło o wiele lepiej, niż oczekiwałem. Moi amerykańscy wydawcy z Daw Books, których bardzo kocham i pewnie zostanę z nimi aż do śmierci, to wspaniali ludzie, którzy jednak prowadzą mały rodzinny interes; nie odnoszą wielkich sukcesów. Wykonali jednak niesamowitą pracę, sprzedając te książki, tak że teraz przez długi czas będę otrzymywał pieniądze w formie tantiem. I dobrze mi z tym. Kiedy zaczęła się sprzedaż w Anglii, myśleliśmy, że dostaniemy może trzydzieści lub czterdzieści tysięcy funtów, a i to, na Boga, było prawie niewyobrażalne. Wtedy zaczęły stamtąd napływać coraz bardziej surrealistyczne raporty. Nie chcieliśmy nawet o tym myśleć, wydawało się niemożliwe, żeby ktoś tyle płacił. Przecież ja nawet nie mam swojego agenta; reprezentowała mnie tamtejsza agentka Daw, Pamela Buckmaster, wspaniała kobieta, która w sposób oczywisty dla wszystkich wykonała wielką pracę. Ja się tym w ogóle nie musiałem zajmować.
     Jeśli zaś chodzi o Tolkiena, to każdy, kto zaczyna pisać książkę w jakiś sposób ocierającą się o obszary jego twórczości, naraża się na krytykę. Myślę jednak, że jestem bardzo kompetentny, ponieważ nie jestem naśladowcą. Rozumiem fantasy lepiej niż ktokolwiek inny; znam gatunek, zawsze byłem jego miłośnikiem i czytelnikiem przez całe życie. Nie jestem nowicjuszem.
     Nie zamierzałem zarobić mnóstwa forsy na napisaniu drugiego »Władcy pierścieni«. Rozmawiamy o ważnej części mojej twórczości, jako że wyrosłem na fantasy. Nie wchodzę na niczyje podwórko i nie oczekuję, że jacyś biedni idioci zapłacą mi za coś, co jest podobne do »Władcy pierścieni«.
     Nie twierdzę, że to, nad czym pracuję, jest całkowicie inne czy nowe. Trylogia jest długa i skomplikowana, ale gdy usunie się te wszystkie przypory, lochy, klasztorne cele i inne elementy tego rodzaju, to pozostanie bardzo typowa powieść fantasy. Myślę, że nie główny wątek, ale właśnie cały sztafaż odróżnia ją od wielu innych. Wątek jest po to, by na nim budować resztę.
     Tak naprawdę wiele w tej powieści jest komentarzem do Tolkiena. Dziwi mnie, że istnieje dziedzina, która w takim stopniu podlega wpływowi jednego autora, i że wszyscy, oprócz krytyków, albo naśladują Tolkiena, albo usilnie starają się tego uniknąć. Bardzo niewielu pisarzy odnosi swoje pomysły do niego. Powieść-komentarz stanowi przynoszący zaszczyt precedens”.
     W jakim sensie trylogia jest komentarzem do Tolkiena? „Chodzi o to, że wiele konwencji fantasy wywodzi się wprost od niego. Tolkienowi nie podobała się zachodnia, celtycka tradycja elfów, wróżek i małych ludzi; często wybrzydzał na Szekspira za upowszechnianie dziwacznych pomysłów na temat malutkich wróżek wielkości łupiny od orzecha. Sięgnął do bliższych nordyckim wyobrażeń czarodziejskiego ludu, co niemal całkowicie zostało przejęte przez fantasy.
     Znajdujemy u Tolkiena także inne konwencje, na które reaguję bardzo silnie. Nie jestem człowiekiem religijnym; myślę o sprawach duchowych i odczuwam je, ale z pewnością nic nie łączy mnie z żadną ortodoksyjną religią. Tolkien wierzył w zło absolutne, ja w nie nie wierzę. Jednym z najważniejszych elementów konstrukcyjnych jego powieści jest obecność odwiecznego wroga, który zawsze gdzieś jest i wciąż usiłuje czynić zło dla samego zła. Nie sądzę, żeby tak właśnie rzeczy się miały, i w świecie, który kreuję, zło tworzą ludzie. Wszystko jest względne.
     Widzimy to dzisiaj, kiedy terroryści palestyńscy albo IRA wysadzają ludzi, a my mówimy: Och, mój Boże, jakie to okropne. Skąd w nich tyle zła? Tymczasem ci ludzie uważają, że to im wyrządzono krzywdę i sami też mogą opowiedzieć o własnych strasznych przeżyciach”.
     Dla porządku trzeba jednak powiedzieć, że ostatnio sam Tolkien był krytykowany, a nawet oskarżony o kryptofaszyzm. „Kiedy o tym słyszę, myślę, że źle rozumiany jest nie tyle Tolkien, ile słowo faszysta - mówi Williams.
     Przez dziesięć lat w Los Angeles byłem gospodarzem sondażowego programu radiowego i wiele zajmowaliśmy się faszyzmem. W Stanach Zjednoczonych faszyzm wystarczająco się nasila, by przeciwko niemu występować - powinienem powiedzieć: rodzący się faszyzm. Jest on jednak z definicji związany z kulturą kapitalizmu. To rząd i wielki biznes, wspólnie kierujące państwem.
     Tolkien był raczej obrońcą wolności na modłę Heinleina, przeciwnikiem industrializacji - był jeffersonowski w takim sensie, w jakim pojmuje się to w Ameryce; według niego wszyscy powinni mieszkać w ślicznych wiejskich willach, a biednymi zajmie się Kościół. Nie sądzę, by uważał, że trzeba kogoś odsuwać na bok tylko dlatego, że nie pasuje do tej przemysłowej maszynerii. Czuł, że działo się lepiej, kiedy nie istniało centralne zarządzanie. Prawdopodobnie więc zwolennicy centralizacji - skłaniający się ku komunizmowi i socjalizmowi - jako swego absolutnego oponenta, uznali go za faszystę. Uważam to za zbytnie uproszczenie.
     Tolkien był romantykiem, ale wiedział, że jego wizja się nie ziści. Mówił: »Chciałbym żyć w innych czasach.« W czasach, kiedy rzeczy toczyły się prosto, ludzie dbali o swoje sprawy, a wszystko było jasne i jednoznaczne. Wybory mogły być trudne, ale prawa moralne jasno określone. Tolkien niczego nie upraszczał i absolutnie nie chcę, by to tak brzmiało. Mówił otwarcie, że wybory są trudne i że czynienie dobra tez jest trudne. Był dobrym katolikiem, a wybór to ważna część katolicyzmu. Wierzył, że istnieją przeciwne bieguny, ciągnące ludzi w tę lub tamtą stronę - i tu się różnimy. Ja widzę świat znacznie bardziej nieokreślony.
     Według mnie fantasy jest po wieloma względami gatunkiem młodym, a ponieważ czytelnicy to przeważnie ludzie z niespełnionymi pragnieniami, uprawia się wiele uproszczonego moralizatorstwa: każdy jest albo dobry, albo zły. Zbyt dużo tych czarno-białych podziałów, a nie sądzę, by mógł istnieć świat tak nieskomplikowany.
O wiele bardziej interesujące jest obserwowanie, jak splatają się odcienie szarości, gdzie zderzają się takie sprawy, jak nacjonalizm lub czystość moralna, i co z tego wynika. Dla mnie właśnie tu tkwi istota dramatu. Nie w świadomości, że świat zmierza ku końcowi i jeśli nie podejmiemy odpowiednich kroków, wygra jego zła strona. Dla mnie nie jest to realne”.
     Ale na tej idei opiera się wiele interesujących pozycji fantasy. „Taak... Chaos i Porządek. Michael Moorcock stworzył z tego całkiem wyrafinowaną koncepcję. Ale często powtarza w swojej twórczości, że skrajności Prawa są tak samo złe, jak skrajności Chaosu, i że ludzkim bohaterom niezbędna jest równowaga pomiędzy nimi. Całkowite zwycięstwo jednej z tych skrajności byłoby straszne w skutkach. Wciąż mielibyśmy do czynienia albo z kompletnym chaosem, albo z daremną, statyczną jednostajnością”.
     Czy zgodziłby się z twierdzeniem, że to poczucie, iż istniał kiedyś wiek utopii, przysparza fantasy entuzjastów? „Tak, ta koncepcja bardzo silnie występuje również u Tolkiena... Z jego listów i innych utworów, które czytałem, wynika, ze on naprawdę uważał, iż w Anglii przed rewolucją przemysłową wszystko było lepsze. Tolkien był bardzo inteligentnym człowiekiem; nie wierzę, by myślał, ze lepiej żyło się bez kanalizacji, ale sądzę jednak, że zmiana polegająca na pojawieniu się samochodów i dymiących kominów fabrycznych nie była dla niego zmianą na lepsze. Ja w większym stopniu jestem relatywistą.
     Jednym z głównych wątków przewijających się przez moją trylogię jest niepewność historii. Historię zwykle spisują zwycięzcy albo ludzie, którzy chcą uczynić ją wygodną i wtłoczyć w ramy ładnego opowiadania. Na początku trylogii poznajemy elfopodobne postacie, jak je natychmiast nazwali wszyscy krytycy, które snują opowieści o złotym wieku. W miarę jak wątek się rozwija, zauważamy, że w istocie ten złoty wiek był tak samo jak obecny pełen zdrady i wzajemnego wykorzystywania się. I tak jak my, oni także cierpią na pewien rodzaj amnezji. Mówią: »Przyszły na nas złe czasy, ale kiedyś było lepiej«. A tak naprawdę wcale tak nie było.
     Jedną z głównych postaci jest król, który umiera na samym początku i w którego cieniu pozostaje cała kultura. Dla większości ludzi jest osobą godną szacunku. A propos: pierwotny pomysł na całą tę opowieść pojawił się wtedy, gdy rozważałem, co się dzieje, gdy schodzi ze sceny taki władca, jak król Artur. To oczywiste, że Artur nie pozostawił po sobie ustabilizowanego królestwa; Rex Magnus podbija i pacyfikuje - i na tym historia zwykle się kończy. Co się dzieje, gdy taka osoba umiera?
     W miarę jak rozwija się akcja trylogii, młody bohater, Simon, powoli odkrywa, że rzeczy nie całkiem są takie, jakie się wydają. I znowu - złoty wiek ostatnich osiemdziesięciu lat, jego własna historia - czas przed jego narodzinami - ma jakieś skazy. Zamiast jednak pozostać obserwatorem i biernie akceptować wyjaśnienia, zaczyna zauważać różnice pomiędzy tym, co naprawdę się dzieje, i tym, co ludzie pamiętają. Staram się zwrócić uwagę na to, że fakty ulegają wypaczeniu natychmiast, gdy jedna osoba przekaże je drugiej. Opowieści ulegają zmianie, przechodząc przez te wszystkie filtry ludzkich korzyści własnych. Uważam, że historia jest bardzo giętkim środkiem przekazu.
     Ponieważ mój bohater spędza czas z rozmaitymi władcami, styka się z wieloma różnymi kulturami, z którymi nikt w jego czasach nie miał możności się zetknąć, ma szansę poznać wiele sposobów rozwiązywania różnych spraw. W końcu zaczyna zadawać pytania. Jako pisarz nie muszę udzielać na nie odpowiedzi, bo żadnych odpowiedzi nie mam, ale mogę zaproponować nieco przemyśleń na temat różnych sposobów rządzenia i ich wpływu na ludzi. Chciałbym, żeby czytelnik pytał: Dlaczego rządzić powinien król? Czym jest monarchia? Czy nie są to tak naprawdę rządy oligarchii i czy oligarchie, które mamy w dzisiejszych czasach, nie są czymś wstrętnym? Chciałbym, aby stawiano takie pytania, jeśli nie są zbyt natrętne.
     Kiedy tak z daleka obserwuje się monarchię, trudno oprzeć się wrażeniu, że choć premier jest w oczywisty sposób najważniejszą osobą w polityce, to na zewnątrz tej władzy wykonawczej istnieje przestrzeń konstytucyjna. To wpływa na poczucie ciągłości, którego nie ma w Stanach Zjednoczonych, gdzie nagle natura państwa staje się naturą prezydenta i vice versa.
     O Ronaldzie Reaganie często mówiło się, że powinien być królem. Gdyby był królem, pokazywałby się, kiwał głową, wymieniał uściski dłoni i nad trumnami żołnierzy wyglądałby na stosownie przygnębionego. Robił to bardzo dobrze. Natomiast powinien trzymać się z dala od rządzenia, do którego absolutnie nie miał zdolności. Nikt zresztą nie uważał, że je miał. Wszyscy wiedzieli, skąd wziął się Ronald Reagan i że był figurantem. Mówi się w Stanach, że Reagan i Thatcher zostali dopuszczeni do władzy po to, by rząd przestał zajmować się kompaniami naftowymi.
     Reagan byłby całkiem dobry, gdyby, a mówię to z całym szacunkiem, robił to, co robi królowa Elżbieta. Ludzie widząc ją myślą o chwale Anglii. Polityka przemija - jest mniej lub bardziej ważna w życiu codziennym, ale przemija. Podoba mi się to w jakiś sposób. Jestem pewny, że monarchia jest strasznie kosztowna, no i trzeba płacić za tych wszystkich mnożących się kuzynów i cały ten kram, ale spełnia ważną funkcję".
     Tad Williams ma wiele twarzy - powieściopisarz, dziennikarz, niegdyś gospodarz programów radiowych, artysta, muzyk - lecz jak sam się określa? Co na przykład napisano w jego paszporcie? "Dyletant! Teraz jestem już tylko pisarzem, chociaż przez blisko trzy lata pracowałem na części etatu w Apple Computers, zajmując się technikami komputerowymi i multimediami. Mam teraz spółkę ze znajomym i tkwimy w kilku bardzo dziwnych dziedzinach, o których nie mogę za dużo mówić, bo na razie wszystko się rozkręca. Mogę powiedzieć, że jest to interaktywna telewizja, i wydaje nam się, że będzie to pierwsza naprawdę interaktywna telewizja, przeciwieństwo dawnych eksperymentów, kiedy to ludzie siedząc w domach, naciskali guzik »tak« lub »nie«. To jest zupełnie co innego, ludzie będą mogli traktować telewizję jak coś zwyczajnego, grać, bawić się, rozmawiać i poznawać coś nowego. Teraz to właśnie mnie interesuje.
     Nie robię już tylu rysunków, co kiedyś, głównie z powodu braku czasu. Tęsknię za sztuką wizualną, tak odmienną od pisania. Ale nawet najtrudniejsi czytelnicy są w stanie przebrnąć przez pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stron powieści, by sprawdzić, czy warto kontynuować. Natomiast wystawienie rysunków przypomina wejście do baru dla samotnych - masz mniej więcej osiem sekund na zrobienie wrażenia, a później ludzie przechodzą do następnego obrazka.
     Uwielbiam komiksy. wychowałem się na nich i przez długi czas myślałem, że właśnie to będę robić. Być może, był to pech, że porzuciłem je tuż przedtem, zanim stały się prawdziwą lub względnie prawdziwą sztuką. Na pewno podobała mi się w nich ta granica, którą można przekroczyć w każdym kierunku, poza rozrywkę, w naprawdę interesujące obszary. Chciałbym do tego wrócić, być może, tworzyć graficzne powieści. Nie wiem, czy koniecznie chcę rysować, ale na pewno chciałbym pracować w tej dziedzinie".
     Co z przyszłymi powieściami? "Mam tylko jedną karierę literacką i na razie jeszcze to jej początek. Jestem jednak przekonany, że gdy istnieje nadzieja na zarobienie na życie, a jednocześnie robi się to co się lubi, od razu trzeba sobie powiedzieć, że nie napisze się dwa razy tej samej książki. Jedną z lepszych stron science fiction, fantasy i horroru jest to, że obejmuje bardzo obszerne dziedziny. Mogę wpadać ze skrajności w skrajność i wciąż będę miał dla siebie mnóstwo miejsca.
     »Pieśń Łowcy« jest o kotach, tak więc książka została porównana do »Watership Down«. Oczywiście, że jest to książka o zwierzętach, a przecież istnieją tysiące innych książek o zwierzętach; kiedy jedna z nich odniesie sukces, jest porównywana z innymi, które również odniosły sukces. Jakby dało się wykreślić pomiędzy nimi linię prostą, choć pięciuset innych autorów tworzy w tym samym podgatunku.
     Jedni wywierali na mnie silny nacisk, inni przyjacielsko namawiali, bym dalej pisał powieści o zwierzętach, a zwłaszcza o Łowcy. Od pięciu lat otrzymuje listy z pytaniami, kiedy ukaże się następna »Pieśń Łowcy«. Stała się bestsellerem w Stanach, była więc też silna presja ekonomiczna. Nie chciałem jednak tego robić. Prawdopodobnie nigdy też już nie stworzę następnej trylogii fantasy.
     Teraz zamierzam napisać coś całkowicie odmiennego od trylogii, chociaż książka prawdopodobnie wciąż bedzie się mieścić w ogólnych ramach gatunku. Interesuje mnie także napisanie horroru, którego tematem byłyby narkotyki wywołujące doznania psychodeliczne, a także powieści, której akcja bedzie się toczyć w rzeczywistości wirtualnej".
     To brzmi jak cyberpunk. "Na razie wyobrażam sobie, że byłaby to historia fantasy, osadzona w ramach science fiction. Działaby się w rzeczywistości wirtualnej, całkowicie podatnej na zmiany i elastycznej. W większym stopniu widzę ją jako powieść polityczną; powieść o różnicach ekonomicznych i politycznych pomiędzy Północą i Południem, o tym, jak te dwa obszary wchodzą w wiek komputerów, i jak Północ nadal wyzyskuje Południe w ramach gospodarki opartej na informacji w odróżnieniu od gospodarki bazującej na przemyśle.
     Ale interesujące, że wspomina się tu o cyberpunku, gdyż jestem pewien, że ktoś użyje zwrotu jego cyberpunkowa książka. Wiecie - napisał książkę tolkienowską, napisał książkę-w-stylu-Richarda-Adamsa, a teraz pisze książkę cyberpunkową. Mógłbym się założyć, że gdy napiszę horror, będzie to moja książka-w-stylu-Stephena-Kinga, co jest całkiem w porządku. Jeśli książka mi się podoba i dobrze się ją czyta, reszta jest dyskusją akademicką.
     Zauważyłem, że nie przeżywam pisania tak dramatycznie, jak inni autorzy. Znam pisarzy, których proces tworzenia rozstraja, czasami wpędza ich we wściekłość, a niekiedy wywołuje uniesienie.
     Zazwyczaj staram się robić obszerne szkice. Zanim przystąpię do właściwej pracy, chodzę wokół tematu i pozwalam, by pomysł dojrzał. Jest to dla mnie po prostu niezbędne, ponieważ nigdy tak naprawdę nie wiem, jak wszystko się ze sobą połączy; odkryłem, że gdy próbuję świadomie na to wpływać, staje się to zbyt naciągane. Najlepiej po prostu pozwolić podświadomości wykonać większą część pracy, gdyż podświadomość dużo lepiej daje sobie radę z drobnymi połączeniami synaptycznymi. Po prostu co jakiś czas dodaję parę nowych pytań i zostawiam, aby wszystko to razem podgotowało się. W końcu pojawiają się odpowiedzi i z reguły, gdy nareszcie siadam do pisania, mam już całość. Tak więc samo pisanie niekiedy nie jest aż tak oczyszczające, jak myślenie o nim.
     Nie jest to łatwe, a czasami wręcz trudne, ale sprawia mi znacznie więcej radości niż inne rzeczy, które w życiu robiłem. Jest o tyle przyjemne, że kiedy pracuję nad trudnym fragmentem i zaczynam narzekać, mówię sobie: O Jezu, pomyśl o alternatywie. Przecież mógłbyś codziennie rano odbijać kartę.


Tłum. Anna Tabaczyńska,
Agnieszka Solska

FENIX 3 (50) 1996