Wojna kwiatów
fragment



Theo trochę gryzło sumienie, gdy włączał z powrotem telefon komórkowy. Zwłaszcza kiedy zdał sobie sprawę, że wyłączył go na ponad dwie godziny. Z ulgą zauważył, że nie ma żadnych wiadomości. Zamierzał go wyłączyć tylko na kilka minut, żeby nikt nie zadzwonił, gdy będą stroić instrumenty - ci młodzi, zwłaszcza Kris, gitarzysta, strasznie się z tego powodu wściekali. Ale potem zaczęło się dziać i zupełnie zapomniał o telefonie.
Johnny przeszedł nad rozrzuconymi na dywanie w salonie futerałami od gitar, które przypomniały porzucone kokony i uchylił drzwi, żeby przyłączyć się do Theo. W czasie próby wzgórze zakryła mgła. Ogrodzone patio wyglądało jak wyspa wśród zimnego, zamglonego morza.
„Jezu, San Francisco w marcu.” Powinien był wziąć kurtkę. „Równie dobrze mogłaby to być Minnesota.”
- Ej, masz dymka? - zagadnął Johnny’ego.
Perkusista skrzywił się i poklepał po kieszeni w koszuli, a potem po kieszeniach spodni. Był niski, ale miał długie, silne ręce. Z tym brzuszkiem, potarganą, choć rzednącą czupryną i włoskami, który zawsze wyłaziły mu przez kołnierzyki koszulek, przypominał Theo wzruszające szympansy z filmów dokumentalnych tej słynnej Angielki.
Kiedy w końcu znalazł paczkę, wytrzasnął jednego papierosa dla Theo, a potem jednego dla siebie i zapalił.
- Stary, nigdy nie masz swoich.
- Bo nigdy ich nie kupuję. Palę tylko, kiedy gram.
Johnny pokręcił głową.
- To takie typowe, Vilmos, zawsze idziesz na łatwiznę. Ja jestem uzależniony, a ty palisz tylko, kiedy masz ochotę, na przykład w moim towarzystwie. I pewnie to ja dostanę raka.
- Pewnie tak.
Theo zastanawiał się, czy nie zadzwonić do domu, ale za parę minut i tak będzie wychodził. Z drugiej strony Cat nieustannie mu teraz przypominała „jestem w ciąży i chcę wiedzieć, gdzie jesteś”… Znowu ogarnęły go wyrzuty sumienia i nie potrafił zdecydować, co robić. Gapił się na telefon zakłopotany, jakby to był wytwór zaginionej cywilizacji.
- Twoja stara zostawiła ci wiadomość?
Johnny jako jedyny w zespole był rówieśnikiem Theo, ale mówił tak, jakby był jeszcze starszy i bez zażenowania używał przestarzałych słów typu „morowy” albo „byczy”. Theo słyszał nawet raz, jak powiedział „w dechę”, ale Johnny przysięgał, że tylko żartował. Był też jedynym, który rozumiał tak archaiczny zwyczaj jak dzwonienie do domu. Kris, Dano i Morgan byli raptem po dwudziestce i tylko dawali znać swoim dziewczynom, kiedy wpadną po próbie, żeby je przelecieć.
- Nie. I tak muszę już lecieć.
Johnny pstryknął papieros za barierkę na ulicę - polecił jak maleńka, spadająca gwiazda.
- Najpierw przesłuchaj podkładu do „Uczty”, bo inaczej Kris będzie się strasznie pultał.
Jego uśmiech prawie ginął w gęstej brodzie. Zaczął zdejmować plaster, którym owijał kłykcie przed grą, bo potwornie mocno uderzał kostkami o krawędzie bębnów. Theo wolałby mieć blizny niż różowe, wydepilowane paski na owłosionych dłoniach, ale Johnny od miesięcy nie był na żadnej randce i najwyraźniej preferował życie w pojedynkę, więc nie przejmował się takimi drobiazgami.
A Theo owszem - i teraz całkiem poważnie się zastanawiał, czy nie czas podciąć dość długie, ciemne włosy. Już fakt, że dobiegał trzydziestki i nadal grał w garażowej kapeli był dość przygnębiający, nie musiał dodatkowo wyglądać jak starzejący się ćpun.

Okazało się, że Theo spędził jeszcze pół godziny przesłuchując nagranie demo „Uczty głupców”, kawałek w stylu procesyjnego gotyku. Kris go skomponował i marudził nad nim jak neurotyczny kucharz przygotowujący wyjątkowo ważną kolację. Miał kilka irytujących uwag na temat wokalu Theo. Domagał się, żeby był bardziej zachrypły i żeby czuło się w nim groźbę, a Theo nie przepadał za takimi melodramatycznymi chwytami.

Przy ostatnim słuchaniu, gdy Kris kiwał krótko ostrzyżoną głową w rytm własnej muzyki z wyrazem twarzy, który łączył przyjemność i cierpienie, Theo doznał nagłego olśnienia: „Kris będzie chciał sam to zaśpiewać, do tego właśnie zmierza. Chociaż jestem sto razy lepszy, w końcu nabierze dość pewności siebie i będzie chciał robić wszystkie wokale. To będzie mój koniec w tej kapeli.”
Nie był pewien, co w związku z tym czuje. Z jednej strony, chociaż podziwiał tych młodych muzyków i pomysły Krisa Rolle’a, ten zespół nie był dla niego ideałem. Po pierwsze nie cierpiał jego nazwy: „Potężne chmury niepokoju”. Brzmiała niezgrabnie. Gorzej, to był żart, parodiujący nazwę słynnej grupy gospel „The Mighty Clouds Of Joy”. Theo głęboko wierzył, że żartobliwe nazwy pasują do żartobliwych zespołów, pomijając Beatlesów. Poza tym irytowała go. Kris, Morgan i Dano byli za młodzi, żeby pamiętać „The Mighty Clouds Of Joy”, więc czemu postanowili parodiować tę nazwę? Pachniało to trochę białymi chłopakami z przedmieścia, którzy nabijają się ze szczerych, religijnych czarnych ludzi, a to nie za bardzo podobało się Theo. Ale gdyby kiedykolwiek o tym wspomniał, rzuciliby mu to rybie spojrzenie, które opanowali do perfekcji - uniwersalna forma obrony przed beznadziejnie sztywnymi rodzicami i nauczycielami, przez co poczułby się jeszcze starzej.

„Kiedy znalazłem się po niewłaściwej stronie?”
Założył starą, skórzaną kurtkę i wyciągnął od Johna jeszcze jednego papierosa na drogę, a właściwie do domu, ponieważ dość trudno palić, kiedy ma się na głowie kask motocyklowy. Rozejrzał się, czując, że o czymś zapomniał. Wokalista nie nosi ze sobą za dużo sprzętu. Mikrofony i sprzęt do nagłośnienia należały do Morgana i Krisa. Theo mógł odejść od „Chmur” tak, jak stał, po prostu. Jeśli w czymś był naprawdę dobry, to w znikaniu, gdy sprawy przybierały nieciekawy obrót.
Gdyby go wyrzucili, czy Johnny też by odszedł? Theo nie bardzo wiedział, czego by chciał. To był trzeci zespół, w którym grał razem z Johnnym Battistini. Zaliczyli jazdę obowiązkową - zespół mającym zrobić wielką karierę, w którym się poznali, a potem straszną grupę nagrywającą covery, w której zimowali, aż wreszcie spotkali Krisa i resztę. Theo nie miałby nic przeciwko przerwie na szukanie nowego zespołu, i Bóg jeden wie, że Catherine ucieszyłaby się, gdyby częściej spędzał wieczory w domu, zwłaszcza, że spodziewali się dziecka, ale stary Johnny B. nie miał w życiu praktycznie niczego poza muzyką. Jeśli nie liczyć pracy w sklepie muzycznym i „Chmur”, John był właściwie facetem, z którego zwykle nabijano się w reklamach, ale dzięki którym ten biznes się kręcił: przyjacielskim nierozgarniętym gościem, który jadał jedzenie na wynos, wypożyczał pornosy i samotnie oglądał zapasy.
Kris podniósł głowę - po raz kolejny słuchał „Uczty głupców” - gdy Theo podszedł do drzwi.
- Idziesz? - sprawiał wrażenie poirytowanego.
Kris miał szare oczy jak niebo przed burzą. W takich oczach nastolatki pewnie widziały rzeczy, których tak naprawdę wcale tam nie było.
„Nie”, miał ochotę odpowiedzieć Theo. „Nie idę, będę tu siedział aż do nocy, jechał na koksie i podziwiał swój geniusz, tak jak wy, bo nie mam nic lepszego do roboty i nikogo na głowie, gdy wracam do domu.”
- Nie mogę zostać - powiedział. - Moja dziewczyna jest w ciąży, zapomniałeś?
Przez chwilę tak się wczuł w swoje racje, że prawie zapomniał o wyłączonym na dwie godziny telefonie.
Kris przewrócił oczami, lekceważąc cały ten niewyobrażalnie nudny temat, a potem długimi palcami przycisnął kilka guzików na cyfrowym magnetofonie i przewinął taśmę, żeby znowu posłuchać swojej solówki, ciężkiej od efektów. Morgan i Dano kiwnęli raz głową w stronę Theo - pewnie woleli nie tracić energii na machanie mu. John uśmiechnął się do niego znacząco, chociaż w przeciwieństwie do Theo zamierzał zostać i siedzieć z tymi młodszymi o dekadę dzieciakami, popalać z nimi trawę i gadać do pierwszej albo drugiej nad ranem o ich pierwszym, hipotetycznym albumie.
- Wyluzuj, Theo! - zawołał za nim.
Stara yamaha odpaliła za pierwszym kopem. Theo uznał, że to dobry znak.

Światło w sypialni było zgaszone, ale przez żaluzje widać było migotanie telewizora, co znaczyło, że Catherine pewnie jeszcze nie śpi. Chociaż nie próbowała się do niego dodzwonić, przeczuwał, że nie będzie za bardzo zadowolona z jego powrotu po północy. Theo zawahał się, a potem usiadł na schodach ganku i zapalił papierosa od Johnny’ego. Lampy uliczne stały w kałużach światła na chodniku biegnącym wzdłuż ciemnych domów. Western Addition to cicha, robotnicza dzielnica, gdzie ludzie oglądali tylko początek programu Lettermana albo Leno, a potem wyłączali telewizor, bo musieli wcześnie rano wstać. Wiatr zaszeleścił liśćmi leżącymi na ulicy.
„Umieram tutaj”, pomyślał nagle Theo. „To nie miejsce dla mnie.”
Sam się zdziwił. Jeśli nie tu, to gdzie? Czego lepszego mógł szukać? To prawda, że nigdy nie czuł, że naprawdę żyje poza chwilami, gdy śpiewał, zajmował się muzyką. Często miał niepokojące wrażenie, że pracując, rozmawiając, a nawet czasem będąc z Cat, tylko zachowuje pozory. Czuł jednak, że ma już za sobą dziecinne marzenia o zostaniu gwiazdą rocka. Byłby szczęśliwy, gdyby raz na parę tygodni grywał w klubach dla prawdziwej publiczności. Nie, przecież tego chciał, prawda? Domu, dorosłego życia. Na pewno tego chciała Catherine Lillard, a on pragnął jej. Byli razem prawie dwa lata. To niemal wieczność, nie? Praktycznie byli małżeństwem, i to jeszcze przed wynikami testu.
Theo przeszedł przez skrawek trawnika do chodnika i wrzucił papierosa do kanału, a potem wszedł do domu. Telewizor był włączony, ale w miejscu, gdzie Cat zwykle zwijała się na kanapie, leżał tylko zmięty koc.
- Ej, kochanie? Cat?
W kuchni panowała ciemność ciemno, ale pachniało, jakby Cat gotowała: w powietrzu unosił się dziwny, korzenny zapach, słodkawy i jednocześnie trochę mdlący. Okna były otwarte. Zapowiadała się piękna, marcowa noc, ale powietrze w domku było tak gęste, jakby zbliżała się burza.

- Cat? To ja.
Wzruszył ramionami. Może położyła się spać, tylko zostawiła włączony telewizor. Ruszył korytarzem i zobaczył światło w łazience - nic niezwykłego: Cat nie cierpiała macania ścian w poszukiwaniu włącznika, gdy była na wpół rozbudzona albo ocierania sobie łydek po ciemku o coś, co stało w korytarzu. Prawie nie zwrócił uwagi na zawiniątko na podłodze pod ścianą w łazience. To czerwone smugi w wannie przyciągnęły jego wzrok, jaskrawe na tle porcelany. Pchnął drzwi i otworzył je na oścież.
Potrzebował całych dwóch sekund, nim zrozumiał, co widzi. To były dwie najdłuższe sekundy w jego życiu. Nagły zakręt rzeczywistości, równie dezorientujący co halucynacje. Podłoga za drzwiami też była we krwi, szkarłat bił w oczy we fluorescencyjnym świetle. Szlafrok frotte Cat zwinięty w kulę i rzucony obok toalety też przesiąkł krwią.
- O mój Boże… - jęknął.
Szlafrok zadrżał i obrócił się, ukazując bladą twarz Catherine. Jej cera przypominała białą, papierową maskę z krwawymi odciskami palców na policzkach, jej własnymi odciskami, jak dowiedział się później. Jednak przez chwilę tylko patrzył, z sercem zaciśniętym w straszliwym szoku, a w jego głowie powtarzała się tylko jedna myśl: „morderstwo, morderstwo, morderstwo”.
Miał rację, ale dowiedział się o tym później. Dużo, dużo później.
Cat dostrzegła jego twarz i spróbowała skupić na niej wzrok. Ze spierzchniętych ust wydobył się szept:
- Theo…?
- O mój Boże, mój Boże, co się stało? Żyjesz…?
Jej gardło zacisnęło się tak spazmatycznie, jakby Cat chciała zwymiotować - oczami wyobraźni zobaczył przerażający obraz fontanny krwi tryskającej z jej ust. Chropowaty głos, który się z niej wydobył był tak zgrzytliwy, że w pierwszej chwili Theo nie zrozumiał słów.
- Straciłamjestraciłamjestraciłamje…!
Ukląkł przy niej na mokrej, wymazanej palcami podłodze, śliskiej i lepkiej od szkarłatu - skąd jej się tyle tu wzięło, tej mokrej czerwieni? Próbował pomóc wstać Cat, podczas gdy spanikowany, idiotyczny głos mówił mu „Nie ruszaj jej, jest ofiarą wypadku”, ale nie wiedział, co się stało, co właściwie mogło się stać, czy ktoś się włamał…? I nagle zrozumiał.
- Straciłam je! - jęczała już wyraźniej, gdy w jej szloch stał się niemal bezgłośny. - Jezu, straciłam dziecko!
Przebiegł przez pół domu do telefonu, gdy przypomniał sobie, że ma komórkę w kieszeni. Zadzwonił pod 911, podał im adres i jednocześnie próbował zawinąć wokół Cat ubranej w szlafrok ręczniki, jakby otrzymała jakąś rozległą ranę, którą trzeba opatrzyć.
Kiedy skończył, przytulił ją mocno i czekał, aż usłyszy sanitariuszy przy drzwiach.
- Gdzie byłeś? - Miała zamknięte oczy i drżała. - Gdzie byłeś?


* * *

Szpitale przypominają w pewnym sensie wiersze T.S. Eliota - dobrze oświetlona ziemia jałowa, miejsce, w którym mówi się ściszony głosem, w którym tak naprawdę nie da się ukryć tych strasznych rzeczy dziejących się za zamkniętymi drzwiami. Nawet gdy wyszedł do poczekalni, żeby rozprostować nogi, żeby chodząc zrzucić część tego potwornego napięcia z bezradności, miał wrażenie, jakby krążył po grobowcu.
Okazało się, że utrata krwi nie zagraża życiu tak bardzo, jak się tego Theo obawiał. Część cieczy na podłodze to był płyn owodniowy i rozlana woda z gorącej kąpieli, którą Cat brała, gdy zaczęły się pierwsze bolesne skurcze. Lekarze spokojnie opowiadali mu o przedwczesnym przerwaniu błon, możliwych nieprawidłowościach w budowie macicy, ale równie dobrze mogliby mu objaśniać bizantyjski rytuał religijny - Theo czuł się, jakby dostał obuchem przez łeb. Catherine Lillard przespała pierwszych dziesięć godzin. Twarz miała bladą jak książkowa księżniczka, do obu rąk podłączone kroplówki. Kiedy w końcu otworzyła oczy, wydała się całkiem obca.
- Skarbie, tak mi przykro - powiedział. - To nie twoja wina. Takie rzeczy się zdarzają.
Nawet nie marnowała sił, żeby zareagować na taki frazes. Odwróciła twarz i zapatrzyła się na ciemny ekran telewizora zawieszony pod kątem na ścianie.
Przejrzał notatnik Cat z telefonami. Jej matka zjawiła się przed śniadaniem, niezadowolona, że Theo nie zawiadomił jej wcześniej. Zaraz potem pojawiła się najlepsza przyjaciółka Catherine - Laney. Obie kobiety założyły dżinsy i koszule flanelowe, jakby planowały zaraz podwinąć rękawy i przygotować obiad dla bezdomnych albo zbudować stodołę. Miało się wrażenie, jakby postawiły parawan wokół bladej, milczącej dziewczyny, barierę, której Theo nie mógł przekroczyć. Przez godzinę wymyślał sobie zajęcia, biegał na dół po kawę i czasopisma, a potem powiedział Catherine, że jedzie do domu przespać się chwilę. Cat nie odpowiedziała, ale jej matka zgodziła się, że to dobry pomysł.

Chociaż był tak zmęczony, zdołał przespać tylko trzy godziny. Kiedy wstał, zdał sobie sprawę, że nie zadzwonił do nikogo ze swojej rodziny ani przyjaciół. Trudno mu było wymyślić, do kogo miałby zatelefonować. Do Johnny’ego? Theo wiedział, jak kumpel by zareagował, potrafił nawet sobie wyobrazić ton głosu, którym powiedziałby: „Och, Thee, rany. Stary, straszna kicha.” Zaraz zabrakłoby mu słów i zapadłaby niezręczna cisza. Johnny byłby szczerze zasmucony, bez wątpienia, w końcu to naprawdę był porządny facet, ale dzwonienie do niego jakoś nie miało sensu. A sam pomysł, żeby pogadać z innym chłopakiem z zespołu, był zwyczajnie śmieszny. Właściwie to w którymś momencie będzie musiał przekazać wiadomość Johnny’emu, żeby powiedział reszcie, co się stało i oszczędził Theo patrzenia, jak Kris i pozostali dwaj udają, że to ich w ogóle obchodzi - o ile w ogóle wysililiby się aż tak bardzo.
Do kogo jeszcze mógłby zadzwonić? Jak można stracić dziecko - to też jego dziecko, musiał sobie stale przypominać, że w połowie to dziecko było też jego, nie tylko Catherine - i nikomu o tym nie powiedzieć? Więc to do tego doszło - ma trzydzieści lat i nikogo w swoim życiu, z kim chciałby albo potrzebował porozmawiać o poronieniu?
„Gdzie są moi przyjaciele? Kiedyś ciągle wokół mnie było mnóstwo ludzi.” Ale kim byli ci ludzie? Kiedyś to wydawało się ekscytujące - dziewczyny, które tłoczyły się na jego koncertach, faceci, którzy chcieli zostać jego menadżerami - ale teraz ledwo ich pamiętał. Przyjaciele? Nie, to tylko ludzie, a ludzie nie wydawali mu się już tak interesujący jak niegdyś.
W końcu postanowił zadzwonić do matki, chociaż nie rozmawiał z nią od początku lutego. To wydawało się nie w porządku, zwlekać cztery tygodnie, czy coś koło tego, a potem odezwać się z taką wiadomością, ale nie wiedział, co poza tym mógłby zrobić.
Odebrała od razu po pierwszym dzwonku. Ten jej zwyczaj zawsze wytrącał go z równowagi - jakby wiecznie siedziała przy telefonie. To chyba niemożliwe, żeby jej życie po śmierci taty było aż tak puste? Chociaż nigdy nie prowadzili szczególnie ożywionego życia towarzyskiego.
- Cześć, mamo.
- Cześć, Theo.
Nic więcej. Żadnego „Dawno nie dzwoniłeś” albo „Co u ciebie?”.
- Ja tylko… mam złe wiadomości, mamo. Catherine straciła dziecko.
Milczenie trwało dość długo, nawet jak na standardy Anny Vilmos.
- To bardzo smutne, Theo. Przykro mi to słyszeć.
- Poroniła. Wróciłem do domu i znalazłem ją podłodze w łazience. To był naprawdę okropne. Krew była wszędzie. - Zdał sobie sprawę, że już opowiada to jak jakąś historię, jakby to nie przydarzyło mu się naprawdę. - Nic jej nie jest, ale myślę, że jest mocno przygnębiona.
- Jaka była przyczyna, Theo? Przecież muszą wiedzieć.
„Muszą wiedzieć.” Mama zawsze mówiła o ludziach, którzy mają władzę, jakąkolwiek władzę, jakby stanowili jedną, wszystko wiedzącą, wszechmocną grupę.
- Nie, nie wiedzą. To się stało… samo z siebie. Robią badania, ale jeszcze nic nie wiedzą.
- To takie smutne.
I to był właściwie koniec rozmowy. Theo próbował sobie przypomnieć, co myślał, gdy dzwonił, czego się spodziewał, czy kierowało nim coś więcej niż synowski obowiązek: „posłuchaj mamo, co złego przydarzyło mi się w życiu w tym miesiącu.”
„To mogło być prawdziwe dziecko”, pomyślał nagle. „Tak prawdziwe jak ja. Jak ty, mamo. To nie jest po prostu takie smutne.” Ale nie powiedział tego.
- Stryj Harold przyjeżdża w przyszłym miesiącu.
Młodszy brat ojca był dyrektorem handlowym. Mieszkał w południowej Kalifornii. Po śmierci ojca Theo, wziął na siebie rolę głowy rodziny, co oznaczało, że dzwonił do bratowej w Wigilię i raz, dwa razy do roku, gdy przyjeżdżał w interesach do San Francisco, zabierał ją na kolację do Sizzlera.
- Chciałby się z tobą spotkać.
- Aha, dobra, zadzwonię w tej sprawie, może się jakoś umówimy.
Jak szybko rozmowa zamieniła się w typową dla nich suchą wymianę zdań z delikatnymi wyrzutami sumienia w tle. Theo chciał powiedzieć coś innego, chciał to przerwać i zapytać ją, co naprawdę czuje, nie, co on powinien czuć w związku z tą straszną rzeczą, która mu się przydarzyła, ale to nie miało sensu. Zupełnie jakby musieli przepychać słowa przez nośnik rzadszy od normalnego powietrza, więc tylko najprostsze, najbardziej prozaiczne sprawy mogły do nich przepływać, nie znikając w nieruchomej pustce.
Szybkie i chłodne pożegnanie ze strony matki i Theo znów został sam. Zadzwonił do szpitala. Zastanawiał się, czy Catherine nie jest sama i nie potrzebuje towarzystwa. Odebrała Laney i powiedziała mu dość chłodno, że Cat śpi i że nie, Theo nie musi się nigdzie spieszyć.

- Na jutro też wzięłam wolne - powiedziała. - Będę tutaj.
Zabrzmiało to bardziej jak groźba wobec niego niż grzeczność wyświadczana Cat.
- Jak ona się czuje?
- A jak myślisz?
- Jezu, Laney, zachowujesz się tak, jakbym zepchnął ją ze schodów albo coś takiego. To było też moje dziecko.
- Wiem, Theo.
- Myślisz, że nie wolałbym być wtedy przy niej? Ale i tak nic bym nie pomógł. Tak powiedział lekarz.
- Nikt cię nie wini, Theo.
Ale zabrzmiało to zupełnie inaczej.
Odłożył słuchawkę. Stał w salonie i gapił się na nietknięty od wczorajszego wieczoru bałagan, ślady codziennego życia nagle przerwanego przez katastrofę i pogrzebanego jak w Pompejach. Siedziała tutaj, oglądała telewizję, gdy zaczęły się naprawdę potworne skurcze. Wstając wpadła na stolik - szklanka nadal leżała na podłodze, a na brudnym dywanie, który pamiętał lepsze czasy, widniała plama po rozlanej dietetycznej coli. Czy krew pojawiła się za nim Cat doszła do łazienki? Zaczął iść jej śladami i nagle zatrzymał się. To było chore, zbyt okropne. Zupełnie jak oglądanie miejsca, w którym popełniono morderstwo.
Spał tylko trzy godziny, ale roznosiła go jakaś zła energia. Włączył telewizor. Obrazy wydawały się pozbawione znaczenia.
„Co się stało z moim życiem? Jak coś tak małego - to nawet jeszcze nie było dziecko, nieważne, co mówi o tym Cat - jak coś takiego mogło tak wiele zmienić?” Ale właściwie co to za życie, jeśli czujesz, że żyjesz tylko wtedy, gdy grasz, ale nawet nie potrafisz znaleźć właściwego miejsca i właściwych ludzi, z którymi mógłbyś to robić?
„Wszystko za łatwo ci przychodziło”, powiedziała mu parę lat temu zrezygnowana matka. „Kiedy byłeś małym chłopcem, we wszystkim byłeś dobry. Nauczyciele wierzyli w ciebie. I dlatego nigdy nie miałeś żadnych ambicji.”
Teraz musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie, cokolwiek. Żałował, że nie ma pod ręką Johnny’ego, bo mógłby wyciągnąć od niego papierosa, a może nawet kilka. Siedzieliby, palili, pili zimne piwo i gadali o całkiem nieistotnych pierdołach. Ale nie dałby rady zadzwonić do niego teraz i opowiedzieć mu o tej dziwnej, żałosnej sprawie, nie teraz.
„Jej twarz była tak blada…! Zupełnie, jakby z Cat wypłynęło serce, a nie maleńkie, martwe dziecko.”
Wstał i poszedł do ich sypialni. Stały tam pudła z rzeczami, które czekały, aż Theo uprzątnie wolny pokój - pokój do ćwiczeń, jak go czasem nazywał, chociaż mógł zliczyć na palcach jednej dłoni te wszystkie razy, kiedy rzeczywiście usiadł tam z gitarą. Pokój do ćwiczeń miał zamienić się w dziecinną sypialnię, a wszystkie spakowane rzeczy były właśnie dla dziecka. Raczej byłyby. Gdy Cat wróci, nie będzie chciała ich oglądać - tych pierwszych, symbolicznych zakupów: dziecięcych ubranek, książek i pluszowych zabawek, które wybierała na wyprzedażach garażowych.
„Jak kupujesz używane, to się nie liczy”, powiedziała mu, nie do końca żartując. A może nawet całkiem poważnie. „Używane rzeczy nie zapeszą.”
A jednak przyniosły pecha. Albo coś innego - Theo czuł, że w jakiś sposób to on przyniósł pecha, ale nie potrafił wytłumaczyć, skąd to uczucie. Miał wyrzuty sumienia, których nie potrafił wyjaśnić, tak jak pochodzenia tajemniczych plam na ubraniu. W każdym razie teraz stał w sypialni i czekały na niego trzy wielkie kartony pełne rzeczy, przez które Cat zacznie płakać, gdy wróci do domu. Mógłby coś z nimi zrobić, przynajmniej do czegoś by się przydał. Schowałby je do garażu i Cat nie musiałaby na nie patrzeć; nie natknęłaby się na milutkiego pluszowego pieska patrzącego na nią oczami z guzików zaraz pierwszego dnia po powrocie.
To wcale nie było takie proste - znaleźć miejsce na rzeczy dla dziecka w garażu, w którym pudła ze starymi fantastyczno-naukowymi książkami Theo i całym mnóstwem innego śmiecia stały w chwiejnych stosach niczym ruiny starożytnego miasta. Nieużywany sprzęt do ćwiczeń i spakowane półki do zmontowania zajmowały tyle miejsca, że gdy zrobi się cieplej, Cat już nawet nie będzie próbowała parkować w garażu i tak zostanie aż do późnej jesieni. Wtedy trzeba będzie przenieść szpargały, których do tego czasu przybędzie, aby wóz miał w ogóle szansę wjechać.
Gdy próbował wcisnąć ostatnie pudło na wąską półkę nad stołem z narzędziami, przewróciło się i solidnie uderzyło go w skroń. Pomacał się i zobaczył na palcu krew. Książki dla dzieci rozsypały się na schodach prowadzących do kuchni. Theo bolała głowa. Zszedł jak staruszek po niskich schodkach, żeby nie musieć schylać się i pozbierał z podłogi książeczki - stare, poplamione palcami i ewidentnie kochane egzemplarze Puchatka, książki Dr. Seussa i „Where the Wild Things Are”, wszystkie używane, zgodnie z zasadą Cat. Podniósł tę, którą sam wybrał. Kupił ją nową, w sklepie, ponieważ nie potrafił sobie wyobrazić wychowywania dziecka bez niej i dlatego, że chociaż nigdy nie wstawał w soboty dość wcześnie, żeby biegać z Cat po wyprzedażach garażowych, chciał dołożyć coś od siebie.

„To ona przyniosła pecha?” Był w tak ponurym nastroju, że nawet nie potrafił wyśmiać tej myśli. Przekartkował książkę. Dziwne, płaskie rysunki, surowe i niemal dziecinne na pierwszy rzut oka jak zawsze przyciągnęły jego wzrok. Czy mama naprawdę mu ją czytała? Teraz nie potrafił uwierzyć, że miał matkę, która brała go na kolana i czytała mu „Goodnight Moon”, ale znał słowa tej książki na pamięć jak katechizm: króliczek w wielkim, zielonym pokoju mówił dobranoc wszystkim znajomym przedmiotom w pokoju dziecinnym, rękawiczkom i kotkom, grzebykowi i szczotce, i oczywiście, co było najdziwniejsze ze wszystkiego, mówił dobranoc „nikomu”.
„Dobranoc nikomu”. Nigdy tego nie rozumiał - to był najbardziej magiczny fragment w książce i jednocześnie najbardziej przerażający. Wszystkie pozostałe obrazki: króliczek w piżamie, ogień, czytająca stara pani królikowa - wszystkie miały sens. Lista przedmiotów: krzesła, koty, skarpety, dobranoc, dobranoc, a potem pusta strona i „dobranoc nikomu”. Ale kim ten Nikt? To dziecięca wersja zen. Czasem myślał sobie, jak to mały chłopiec, że to on jest tym książkowym Nikim, on, Theo, anonimowa obecność - że książka wiedziała, że on gdzieś tam istnieje, obserwuje, jak króliczek szykuje się do snu, zagląda z zewnątrz do przytulnego, ciepłego pokoju jak przez okno. Matka Theo dołożyła się do tego: za każdym razem, gdy dochodzili do tego fragmentu, mawiała: „Dobranoc nikomu. Powiedz dobranoc.” I Theo mówił. Może miała tylko na myśli to, żeby też życzył dobrej nocy tej malutkiej istocie znanej jako Nikt. Ale on zawsze myślał, że to jego nazywa Nikim i chce, żeby odpowiedział na królicze „dobranoc”, a on to posłusznie robił.
Ostatniej zimy, odkąd poznali wynik testu ciążowego, Theo czasem wyobrażał sobie, że na jego kolanach siedzi mała dziewczynka - Cat od początku była pewna, że to dziewczynka, chociaż nie robili jeszcze badań ultrasonograficznych - z głową przyciśniętą do jego piersi, gdy kartkowali razem książkę. W swoich niewyraźnych fantazjach nigdy nie potrafił zobaczyć, jak wyglądała, wyobrażał sobie tylko główkę o miękkich, kręconych włoskach i ciepłe, drobne ciało przyciśnięte do niego. Nikt. Wyglądała jak Nikt. I tym właśnie się okazała.
Przekartkował strony, rysunki malowane z niezwykłej perspektywy, jakby ze świata snu. Pod koniec krótki katechizm - mówienie dobranoc ostatnim rzeczom: gwiazdom, powietrzu i wszędobylskim hałasom.
To powinno znaleźć się na kamieniu nagrobnym dziecka, tyle że nie będzie żadnego grobu, żadnego kamienia. Cat przejdzie wyłyżeczkowanie, jak to zwyczajnie nazwali lekarze, żeby usunąć wszystko, co nie wyszło samo. Wszystko. Nie pozostanie nic, co można by pochować. Polly, Rose i wszystkie imiona, którymi się bawili niespiesznie, bo nie było pośpiechu, w końcu mieli jeszcze kilka miesięcy przed sobą, a teraz dziewczynka nie dostanie żadnego z nich. Była Nikim.
„Dobranoc Nikomu.”
Siedział na schodach z pudłem książek na kolanach i płakał.

***

Sąsiadka, pani Kraley, stała przed domem i podlewała ogród. Theo pomachał do niej. Nie odpowiedziała mu, chociaż wąż trzymała tylko jedną ręką. Pani Kraley to kolejna rzecz, która sprawiała, że mieszkanie w domu matki było takim ciepłym, przyjemnym doświadczeniem.
Matka nie zareagowała, gdy wszedł do domu i zawołał. Po tej strasznej nocy, kiedy znalazł Cat, miał odruch sprawdzania, gdzie są domownicy, więc zaczął szukać matki. Znalazł ją w jej sypialni. Drzemała w ubraniu, oparta na trzech poduszkach. Jej pierś unosiła się i opadała, tak jak powinna. To było dziwne zobaczyć ją śpiącą w środku dnia, ale z drugiej strony rzadko kiedy wracał do domu prosto po pracy.
Poszedł do kuchni, wziął z lodówki butelkę piwa i wrócił do czystego, pustego salonu. Złapał się na tym, że jeśli miałby już utknąć w domu rodziców, to wolałby, żeby to był dom w San Mateo, w którym dorastał i który wypełniały wspomnienia. Miałby tam na co reagować, nawet jeśli ta reakcja to tylko ponura nostalgia. Ale rodzice kupili ten dom niecałe dziesięć lat temu, rok po tym, jak Theo na dobre się wyprowadził, a ojciec przeszedł na emeryturę. Emerytowany Peter Vilmos miał przed sobą jeszcze tylko kilka lat, nim zabił go rozległy zawał serca. Jego zdjęcie stało samotnie na kominku, w miejscu zbyt surowym, żeby mogło udawać kapliczkę. Bywały chwile, gdy Theo myślał, że w twarzy ojca odnajduje własne rysy, kiedy kształt szczeki albo kości policzkowych wyglądały dla niego jak jego własne. Zwykle jednak ojciec wydawał mu się równie odległy genetycznie, co był odległy jako rodzic - po prostu przyzwoity facet, który za dużo pracował, żeby mieć siłę na ojcostwo.
Nigdzie poza tym nie stały żadne zdjęcia Petera Vilmosa, a przyczyną tego była raczej matka Theo, a nie jakakolwiek wina ojca. Miała też tylko jedno zdjęcie Theo, szkolne, z drugiej albo trzeciej klasy. Stało na jej komodzie, nadal w oryginalnej, tekturowej ramce. Poza tymi w domu na widoku nie było żadnych zdjęć, za to może znalazło by się kilka obrazków. Wyjątek stanowiła wielka odbitka mostu na rzece An Life w Dublinie wisząca w salonie. Theo uważał, że znajdowała się tam dlatego, że bez niej ściana wydawałaby się zbyt goła. Anna Dowd Vilmos nie była sentymentalna.
Nietypowe namiastki nieładu - matka zostawiła płaszcz na krześle, jej otwarta torebka leżała na boku na stole w jadalni, wysypało się z niej kilka drobiazgów. Theo złapał się na tym, że zastanawia się, co właściwie dzisiaj robiła przez cały dzień. Pracowała jako wolontariuszka w bibliotece, ale raptem raz w tygodniu. Przez większość aktywnego życia gotowała i sprzątała dla dziecka oraz ewidentnie staroświeckiego męża. A co robiła z czasem dla siebie? Poczuł wyrzuty sumienia, że myślał o tym dopiero teraz, gdy jego własne życie legło w gruzach. Tata nie żył od dość dawna. Czy Theo, jedyne dziecko, kiedykolwiek przyszedł i zapytał, czy może jej w czymś pomóc? Czy starał się znaleźć dla niej czas, zabrać ją gdzieś, poznać? Jasne, nie była najżywiej reagującą osobą na świecie, ale nie starał się za bardzo, żeby to przełamać, prawda?
Zostawił telewizor ze zgaszonym dźwiękiem - nieme sceny wypadków samochodowych i protestów państwowych szkół we wczesno wieczornych wiadomościach - i powiesił płaszcz matki w szafie. Mógłby przygotować jej kolację. To byłaby miła niespodzianka po przebudzeniu, prawda? Nie był najlepszym kucharzem, ale też nie beznadziejnym, a nawet grilowane kanapki z serem i zupa pomidorowa z puszki jest lepsza niż wstawanie, żeby samej coś ugotować. A może powinien ją zabrać gdzieś na porządną kolację. Zadzwoniłby do Johna z restauracji, a potem poszliby posłuchać tej irlandzkiej kapeli.
Był w trakcie zagarniania rozsypanych drobiazgów z powrotem do jej torebki, gdy zdał sobie sprawę, że trzyma fiolkę z lekami i od dłuższej chwili jej się przygląda, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego się przy niej zatrzymał.
Na etykietce napisano fentanyl citrate. Na fiolce znajdowała się też pomarańczowa nalepka z ostrzeżeniem.
Przez kilka długich sekund wczytywał się w rozliczne zastrzeżenia na etykietce, nim zrozumiał, że patrzy na jakiegoś rodzaju pochodną morfiny - silny, naprawdę silny środek przeciwbólowy. Zrobiło mu się zimno, jakby sam dostał znieczulenie. Patrzył na fiolkę jeszcze przez chwilę, a potem nie bardzo wiedząc co i dlaczego robi, wyrzucił wszystko z torebki matki na stół. Szminka stoczyła się i uderzyła o podłogę, ale nie schylił się po nią. Kolorowa ulotka, składana i rozkładana tyle razy, że na zgięcia zupełnie zbielała, miała na górze pasek z napisem, który mówił, że jest to broszura wydana przez centrum medyczne California Pacific. Słowa na okładce o kroju czcionki ostrożnym, niemal pełnym szacunku mówiły: „Rak trzustki - pytania i odpowiedzi.”

- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
Rzuciła mu spojrzenie, którego mógł się spodziewać po Krisie Rolle, posępne jak u nastolatka.
- Nie byłam pewna. Nadal nie mają stuprocentowej pewności, dopóki nie zrobią biopsji, ale ta, no jak to zwą, endoskopia, wykryła spory guz. - Wzruszyła ramionami. - To nie było przyjemne, ta endoskopia. Nie chciałam iść na to badania, miałam nadzieję, że to nic takiego.
- To niedobrze, mamo. Musimy poważnie do tego podchodzić. To bardzo ważne!
Na chwilę jej twarz pojaśniała, ale za jej krzywym uśmiechem czaiła się otchłań.
- Tak, Theo. Wiem.
- Przepraszam. Jezu. Przepraszam. - Roztrzęsiony wziął głęboki wdech. - Co ci powiedzieli?
To, co jej powiedzieli, nie brzmiało dobrze. Jeśli biopsja potwierdzi, że guz jest złośliwy, a wydawało się to bardzo prawdopodobne, to pewnie jest w trzecim albo czwartym stadium. Następnego dnia w bibliotece, kiedy siadł przy komputerze, żeby pogrzebać Internecie, odkrył, że zwykle zapisywano to jako „Stadium III” i „Stadium IV”, jakby zaklęcie ohydy w postaci rzymskich cyfr sprawiało, że stawała się odleglejsza i w jakiś sposób mniej straszna, jak zwykły, historyczny przypis. Lekarz powiedział matce, że choroba musiała się rozwijać niezauważona przez dłuższy czas, co często zdarzało się przy raku trzustki, ponieważ nowotworu wykrywano, dopiero, gdy zaczynał uciskać inne organy. Istniało spore ryzyko, że choroba rozprzestrzeniła się już do układu limfatycznego i złe komórki rozsiewały nasiona chaosu w całym jej ciele.
- Sześć miesięcy - powiedziała. - Rok, jeśli naświetlanie i chemioterapia poskutkują.
- Jezu. - Stał i patrzył na jej straszne opanowanie. - Mówisz mi, że to nieuleczalne?
Znowu wzruszyła ramionami.
- Zdarzają się, jak oni to nazywają, czasowe remisje. Czasem dzięki chemioterapii i innym zabiegom ludzie żyją dłużej. Ale rzadko.
Nie rozumiał, jak mogła siedzieć i mówić o śmierci, o własnej śmierci, jakby rozmawiali o gwarancji na mikser.
- Ale istnieje jakaś szansa, prawda?
- Zawsze istnieje jakaś szansa, Theo. - Nie musiała dopowiadać tego, co wybrzmiało w jej głosie. „Ale nie dla mnie.”
- Czy to… O, Boże, czy bardzo cię bolało, mamo?
Zastanowiła się, nim odpowiedziała. Nie spieszyła się. Nagle pojął, jakie to musi być uczucie: nie ma już sensu z niczym się spieszyć.
- Przez pewien czas. Na początku nie było tak źle. Myślałam, że to ból mięśni, no wiesz, te moje plecy. Czasem łapie mnie, gdy coś noszę, przesuwam meble przy odkurzaniu.
Znowu poczuł, że gryzie go sumienie - nie, to raczej czysta boleść - na myśl o matce przesuwającej ciężkie sofy, żeby odkurzyć w pustym domu, tylko dla niego i dla siebie. Ale jakie to miało teraz znaczenie? Chciało mu się śmiać ze zgrozy, ale nawet przy dziwnym, pełnym dystansu podejściu matki nie sądził, żeby to był dobry pomysł. Ale miał wrażenie, że wolałaby już coś takiego, niż gdyby zaczął płakać. Rozejrzał się po pustym domu, czystych dywanach i nieatrakcyjnych meblach, spojrzał na drobną, ciemnowłosą kobietę siedząca przed nim na krześle i próbował wymyślić, co powiedzieć.
- I tak nie byłam za bardzo głodna - stwierdziła nagle. - Ale nigdy nie należałam do osób, które lubią dużo jeść. Nie to co twój ojciec. Zawsze trzymał obok siebie puszkę z orzeszkami albo coś w tym guście… - przerwała równie nagle, jak zaczęła.
- Chcesz… masz ochotę wyjść ze mną? Dziś wieczór? W klubie Kennel gra irlandzka kapela. Powinni być nieźli. Prawdziwa irlandzka muzyka, tylko tradycyjne instrumenty.
Naprawdę się uśmiechnęła, a ponieważ to był prawdziwy uśmiech, po raz pierwszy zobaczył jej ból i zmęczenie.
- To byłoby miłe, Theo. Tak, wyjdźmy.

* * *

Od tamtej chwili zaczęło się staczanie po równi pochyłej w dół. To, co stało się z Cat i dzieckiem było tak nagłe, że wydawało się raczej brutalnym napadem - w jednej chwili idziesz ulicą, zastanawiając się, co zjesz na kolację, a w drugiej leżysz w rynsztoku i zastanawiasz się, czy zdołasz stamtąd wypełznąć, żeby ktoś cię znalazł. Patrzenie, jak umiera jego matka było czymś zupełnie innym, czymś jak potworny wypadek na zwolnionym tempie, który ciągnął się i ciągnął, i wydawał się nie mieć końca. Ale oczywiście kiedyś koniec nastąpi.
Theo odkrył, że w krainie śmierci mówi się innym językiem. Już wcześniej myślał, że poronienie Cat było otoczone przedziwną tajemniczością, ale tak naprawdę nawet nie zdążył wtedy choćby otrzeć się o meandry tego świata. Przede wszystkim nie mieli do czynienia po prostu z rakiem albo nowotworem, tylko z gruczolakorakiem. Nie badali matki, tylko wykonywali laparoskopię albo endoskopową cholangiopankreatografię wsteczną - przedostatniego słowa nawet nie dałoby się zmieścić na planszy do Scrabble. I najwyraźniej nie stosowano prawdziwego leczenia, tylko tajemnice, z których nawet druidzi mogliby być dumni, jakąś gemcytabina, fluorouracyl, drenaż paliatywny czy nawet chemiczną splanchnicektomię. Czasem unosił się dym, kurtyna się rozsuwała, ktoś w białym fartuchu wychylał się i teatralnym szeptem oznajmiał: „przezskórny radiologiczny drenaż dróg żółciowych” i ponownie znikał. Zupełnie jakby ktoś zrobił wykop w życiu Theo - w jego własnym i matki, tyle że ona z dnia na dzień stawała się coraz bardziej odległa, pogrążona w mgiełce środków przeciwbólowych - i podjechał do niego wywrotką pełną kolczastych terminów z greki oraz łaciny i zasypał wszystko lawiną bezsensownych, ale mimo to przerażających sylab.

Nie podlegający resekcji. To jedno z gorszych słów.
Metastaza. Najgorsze.

Oczywiście musiał odejść z pracy. Khasigian był na tyle miły, żeby mu powiedzieć, że może wrócić, kiedy zechce. Matka, oszczędna z natury, w ciągu ostatnich lat odłożyła nieco z emerytury męża i ubezpieczenia - dość, żeby spłacać maleńką hipotekę i mieć na jedzenie, zwłaszcza, że teraz Anna Vilmos prawie nic nie jadła, niezależnie od tego, jak usilnie namawiał ją Theo. Tak się martwił jej niejedzeniem, że nawet namówił Johna, żeby przyniósł trochę najlepszej marihuany i po długiej rozmowie zdołali namówić matkę Theo, żeby ją wypaliła.
- Próbujesz zamienić mnie w narkomana takiego jak ty - stwierdziła mimo wycieńczenia z rozbawieniem, ściskając owłosioną rękę Johna Battistiniego. To mogło być zabawne, to mogłaby być rzecz, którą Theo i Johnny wspominaliby ze zdumieniem przez całe życie - „noc, kiedy urajaliśmy matkę!” - tyle, że okoliczności w najmniejszym stopniu nie były zabawne, nie była zabawna żółtawa skórka Anny Dowd Vilmos, ciemne wory pod jej oczami, chustka, którą nosiła na głowie, bo przez chemioterapię włosy wychodziły jej z głowy całymi kępami. Dopiero co przerwała branie gemcytabiny i twierdziła z chorym uporem, że „nic mi to nie pomoże, a nie mam zamiaru umrzeć bez włosów”.
Marihuana nie wywołała efektu, na który miał nadzieję Theo. Przeciwnie: Anna miała złą jazdę, taką, jaka bardzo rzadko zdarza się najbardziej paranoidalnym początkującym palaczom. Jęczała, płakała i zaczęła coś bełkotać o „nocy, kiedy zabrali dziecko”, coś, co dla Theo kompletnie nie miało sensu, chyba, że mówiłaby o poronieniu Cat. Objął ją, głaskał niezręcznie i starał się nie myśleć o tym, jak bardzo schudła. Szeptał uspokajająco i zastanawiał się, czy coś z historii jej rodziny mogło wywołać te skojarzenia. To było szokujące, jak mało wiedział o wydarzeniach z życia matki sprzed jego narodzin.
Nawet, gdy minęło najgorsze, była zbyt roztrzęsiona, żeby zrobić tego wieczora coś jeszcze, a już na pewno nie była zainteresowana jedzeniem. Johnny wychodził straszliwie przepraszając i obiecując, że znajdzie jakieś „łagodniejsze ziele”, żeby mogli kiedyś spróbować jeszcze raz. Jednak Theo, patrząc na matkę kwilącą przez sen, wiedział, że to był ich ostatni eksperyment. Trudno powiedzieć, czy jej oddalenie się w ciągu ostatnich tygodni było formą wyparcia czy odwagi, ale nie zamierzał jej tego ponownie odbierać.

- Chcę, żebyś sprzedał dom - powiedziała mu pewnego ranka.
To był poranek taki, jak każdy inny ostatnio: jechali do kliniki, na matkę czekały godziny zabiegów, na niego postrzępione czasopisma w poczekalni i kiepska kawa.
- Co masz na myśli? Co, mamy wprowadzić się do kliniki na stałe?
Nadal miała dość siły, żeby rzucić mu zniecierpliwione spojrzenie. To jedna z nielicznych przyjemności, jakie jej zostały.
- Po mojej śmierci.
- Mamo, nie mów tak…
- Jeśli nie będę tak mówić teraz, to kiedy? - Poprawiła chustkę, która zaczęła zsuwać jej się z uszu. - Kiedy? Nie, masz mnie słuchać. To nie twój dom, nie chcesz tam mieszkać po mojej śmierci. Zresztą i tak nie utrzymałbyś go w czystości.
- Nie chcę teraz o tym myśleć.
- Ty nigdy nie chcesz myśleć o takich rzeczach. To dlatego nadal zajmujesz się tym, czymś się zajmujesz, Theo. To dlatego mieszkasz ze mną.
- Mógłbym się wyprowadzić, gdyby… gdybyś nie była chora.
Wykrzywiła się.
- Być może. Ale posłuchaj mnie. Sprzedasz go i kupisz sobie ładne mieszkanie. Zostanie ci trochę pieniędzy. Możesz wrócić do szkoły i zrobić dyplom. Dobrze by ci szło z nauką, gdybyś się postarał, nauczyciele zawsze mówili, że jesteś bystry, ale ty tylko chciałeś śpiewać w tych zespołach rock’n’rollowych. Dom jest prawie spłacony, oczywiście jest jeszcze druga hipoteka za przebudowę kuchni, ale i tak zostanie dość pieniędzy na szkołę.
Myśl, że to nastąpi, była potworna, ale mimo to coś w nim zabłysło. Coś, co mogło być wizją wyczekiwanej wolności.
- Porozmawiamy o tym… porozmawiamy o tym później, mamo. Pokonasz to.
- Nie potrafisz kłamać, Theo. - Zamilkła na dłuższą chwilę. - To szczęście, że jesteś muzykalny.
Zerknął na nią. Tak, rzeczywiście się uśmiechała. To było tak dziwne, że aż nie do uwierzenia. „Czy moja matka musiała dostać raka, żeby pojawiło się u niej poczucie humoru? To naprawdę kiepski interes, nie?
Ale nie ma uczciwych wymian. Wszechświat nie opiera się na sprawiedliwości. Nie ma tu Działu Skarg i Zażaleń. Nie ma wyższego sądu, do którego można się odwołać.
Naprawdę niezły przypał, prawda?”

* * *

Równia pochyła w dół ciągnęła się przez wiosnę i początek lata - spadek swobodny przerażająco szybki, a zarazem potwornie, rozwlekle wolny, jak koszmar. Johnny Battistini przestał ich odwiedzać. Nie był w stanie patrzeć na stracha na wróble, jakim stała się Anna Vilmos. Mimo to nadal czasem dzwonił, żeby zapytać o nią i namówić Theo na wyjście z domu, tylko ten jeden wieczór.

- Daj spokój - powiedział za ostatnim razem. - To by ci bardzo dobrze zrobiło. Tylko na kilka godzin…
- Jasne. A co jeśli przewróci się w łazience, kiedy mnie nie będzie? - Theo słyszał histeryczną nutę w swoim głosie, jakby podsłuchiwał czyjąś rozmowę. - Mam tam siedzieć, pić piwo, patrzeć na panienki i mieć nadzieję, że nic takiego się nie stanie? Łatwo ci mówić. Gdyby to była twoja matka, to pewnie i tak byś nie siedział w domu.
- Ej, stary… - Johnny zawahał się. Znaleźli się przy granicy, której nigdy wcześniej nie przekraczali.
- Słuchaj, teraz nie mogę, dobra? Przykro mi, ale nie mogę. Więc przestań zawracać mi tyłek.
- Ale co z zespołem, Thee? Pytają mnie, kiedy wrócisz.
- Powiedz, że gdy tylko matka umrze… - Mimo wściekłości, zdał sobie sprawę, że powiedział to za głośno. Zakładał, że Anna nadal śpi w sąsiednim pokoju. - Powiedz im, że kiedy wszystkie te… niedogodności się skończą, wrócę, radosny i gotowy do grania ostrej muzyki z bandą dwudziestolatków. Tak, z dziką rozkoszą. Nie ma się czym martwić.
- Theo…
- Mam to gdzieś. Powiedz im, że odchodzę. A teraz zostaw mnie w spokoju.
Kiedy odkładał słuchawkę, czuł się, jakby trzasnął drzwiami. Chciało mu się płakać, ale nie pozwolił sobie na to. „Głupi, głupi, głupi.”
Telefon od Catherine następnego dnia zadał mu innego rodzaju ból. Ktoś powiedział jej, co się dzieje. Theo kilkanaście razy walczył z pokusą zadzwonienia do niej, walczył z tym jak pijak, który próbuje powstrzymać się od biegnięcia późnym wieczorem do monopolowego. Ale w końcu się odezwała, wreszcie ten znajomy głos. Ale było w nim coś innego, pełen ostrożności dystans, jakby przed telefonem do niego wyszorowała się jak któryś z lekarzy matki i założyła chirurgiczne rękawiczki oraz maseczkę.
- Strasznie, strasznie mi przykro z powodu twojej mamy, Theo.
- To dość trudne. Dla niej, oczywiście.
Catherine zapytała, jak sobie daje radę, posłuchała przez chwilę o porażająco zimnym, codziennym porządku dnia, a nawet powiedziała co nieco o sobie - o awansie w pracy, filmie, który jej spodobał, ale cała rozmowa miała podtekst, którego nie dało się z niczym pomylić. „Dzwonię z powodu lojalności i ludzkiej przyzwoitości, nic poza tym. Niech ci nic nie przyjdzie do głowy.”
Nie ma problemu. Jemu już wszystko wywietrzało z głowy.
Gdy pełne ostrożności pas de deux z Catherine dobiegło końca, poszedł do salonu. Czuł w sobie kompletną pustkę, jakby coś całkowicie wyżarło go od środka, niszcząc całą esencję Theowości i zostawiając tylko skórę. Zastał matkę siedzącą na kanapie. Głowę oparła do tyłu, ale oczy miała otwarte. Telewizor był wyłączony. W większość popołudni odpływała tak daleko, wędrując daleko poza mapami, po królestwie własnego bólu, że nawet już nie zawracała sobie głowy włączaniem telewizora.
- Myślę, że to już czas, żebym poszła do szpitala - powiedziała, gdy usłyszała jego kroki.
- Byliśmy rano na wizycie, zapomniałaś?
Pokręciła głową, ale ledwo-ledwo, jakby się bała, że gdy obróci ją za mocno, może jej odpaść. Miała naprawdę kiepski dzień, dobrze to widział.
- Nie, chodzi mi o to, że powinnam już iść do szpitala na stałe.
Poczuł, jakby coś ścisnęło jego wnętrzności - coś zimnego.
- Nie musisz tego robić, mamo. Dobrze dajemy sobie radę, prawda?
Zamknęła oczy oczy.
- Dobrze sobie radzisz, Theo. Jesteś dobrym synem. Ale lekarze też tak uważają. Nie dam sobie dłużej rady.
- Z czym?
- Z dotrzymaniem mojej części umowy. Jestem zbyt zmęczona. I za bardzo mnie boli. Chcę odpocząć.
- Ale możesz tutaj…
Uniosła palec, żeby go uciszyć.
- Nie chcę, żebyś mnie nosił, Theo. Już parę razy musiałeś to robić. I nie chcę, żeby własny syn podcierał mi tyłek. Nie zniosę tego. Już czas.
- Ale…!
- Już czas.

I tak zaczęła się ostatnia, najbardziej stroma część drogi w dół, podróż do głębin równie straszna, jak opisywał to Dante. Ale u kresu nie będzie żadnych niebiańskich wizji, Theo miał tego pewność. Żadnych lśniących miast. Tylko niekończące się korytarze na szpitalnym oddziale.
Poddawała się, czuł to, oddalała się od niego jak księżyc, który wyrwał się z więzów orbity i niedługo zniknie w ciemnym, pustych przestrzeniach. Codziennie przesiadywał przy niej część dnia, próbując skupić się na książkach, które planował przeczytać od miesięcy, a nawet od lat. Siedzenie z nią przez cały czas nie miało sensu, ale co miał innego do roboty? Bał się wrócić do pracy, jakby w ten sposób kusił los, jakby telefon ze straszliwą nowiną stawał się bardziej prawdopodobny, gdy gdzieś wychodził, niż kiedy siedział po prostu w domu. Chłopcy z zespołu wzięli go za słowo - słowo wypowiedziane z wściekłości i żalu - i uznali rozstanie za oficjalne. John zostawił mu niepewną, przepraszającą wiadomość, z której jasno to wynikało, chociaż w żadnym miejscu nie wyłożył tego wprost. Theo nawet nie zawracał sobie głowy oddzwanianiem. Pełen współczucia telefon od jego i Cat przyjaciela, właściwie bardziej znajomego niż przyjaciela, przyniósł mu niechcianą nowinę, że Catherine z kimś się spotyka. Kiedy odłożył słuchawkę, włączył starą płytę Smiths i chodził po domu od jednego pokoju, do drugiego, próbując sobie przypomnieć, co człowiek powinien czuć.

Czasem Theo miał wrażenie, że też się poddaje, że odcina wszystkie więzy i rusza w ślad za matką we własną podróż w próżnię. Tylko świadomość, że ona nie ma nikogo poza nim, sprowadzała go na ziemię. Stryj Harold raz przyjechał z wizytą, na początku, ale on jeszcze gorzej radził sobie z rozmową z chorą osobą niż Johnny Battistini. Theo wiedział, że więcej go już nie zobaczą.
Nadal jednak zdarzały się dobre dni, dni kiedy ból stawał się znośny, a umysł matki nie był zamroczony środkami przeciwbólowymi. Żałował, że nie ma żadnych nowin na swój temat, którymi mógłby ją rozerwać, ale był martwy jak kamień. Jednak to chyba nie miało znaczenia: kiedy miała dość sił, żeby się skupić, sama mówiła. Jakby w miarę postępów choroby rak wyżarł w niej również mur, przegrodę, która była widoczna we wszystkich pogawędkach i wspomnieniach, więc Theo zdał sobie sprawę, jak mało o niej wie dopiero, gdy zachorowała. Na początku opowiadała o Theo, jego dzieciństwie, szkolnym okresie, przesadnej miłości do Halloween i próbach zrobienia upragnionych kostiumów, ale stopniowo coraz więcej mówiła o własnym dorastaniu w Chicago. Opowiadała mu historie, których nigdy nie słyszał, o wielkiej, irlandzkiej rodzinie, w której była najmłodszym dzieckiem, o wszystkich ciotkach, wujach, kuzynach, braciach i siostrach, od której została odseparowana, gdy jej matka zrobiła rzecz niewybaczalną - przynajmniej w katolickiej rodzinie - rozwiodła się z brutalnym, zachlanym ojcem Anny. Theo niewiele wiedział o tej historii, ale to tłumaczyło, dlaczego nie znał prawie żadnych krewnych ze strony matki oraz dlaczego babcia Dowd, matka siedmiorga dzieci w Illinois, zamieszkała w końcu z najmłodszym aż w Kalifornii.
Kiedy teraz słuchał, jak matka opowiada, znowu zatęsknił za babcią. Babcia Dowd była znacznie bardziej kochająca od swojej córki, tak bardzo, że czasem Theo czuł, że łączy go z nią jakiegoś rodzaju tajny sojusz. Pojawiała się w tle w większości ciepłych wspomnień z dzieciństwa - wyprawy do drogerii, które zahaczyły też o cukiernię, drobne sumy pieniędzy dawane, gdy rodzice nie widzieli i oczywiście jej cudowne, osobliwe opowieści ze Starego Kraju o magicznym ludzie i olbrzymach, przy których jego matka przewracała oczami, a które jego ojca, inżyniera pracującego w przemyśle lotniczym i kosmicznym, zwyczajnie irytowały. Uważał, że teściowa wypełnia chłopcu głowę „naiwnymi bzdurami”, jak to nazywał.
Babcia Dowd zmarła, gdy Theo miał dwanaście lat. Wtedy uważał, że nie dotknęło go to za bardzo. Własne opanowanie zaskoczyło go i wręcz mu zaimponowało. Potem zrozumiał, że po prostu był za mały, żeby wiedzieć, jak bardzo to tak naprawdę boli.
Teraz, jak gdyby w umierającej córce zebrała się esencja matki, prawie miał wrażenie, jakby siedział przy łożu babki. Rodzice nie pozwolili mu siedzieć przy umierającej na zapalenie płuc babci, bo myśleli, że potem będą mu się śnić koszmary.
„To cała moja rodzina”, myślał, patrząc na umęczoną, śpiącą matkę. „Cała moja rodzina umiera. Zostałem tylko ja.”

- Chcę ci coś powiedzieć - odezwała się matka.
Theo wyprostował się na krześle, wyrwany nagle z drzemki pełnej tych uporczywych, niepokojąco realistycznych snów, w których patrzył przez zamgloną szybę, jakby był chorym zamkniętym w szpitalu albo zwierzęciem w terrarium. Tym razem bardzo wyraźnie czuł, że jest kimś innym, nie Theo, z pewnością nie Theo, ale czymś starym, zimnym i rozbawionym. To było przerażające i nadal serce waliło mu jak młot.
W pierwszej chwili, nim zobaczył, że matka ma otwarte oczy, pomyślał, że szept stanowił część snu. Ostatnio tyle spała - czasem przez całą jego poranną lub popołudniową wizytę. Zaczął o niej myśleć jak o czymś nieruchomym jak kukła, chociaż zdarzały się chwile, gdy jęczała z bólu - czasem nawet po tym, jak zjawiała się pielęgniarka z lekami. Łapał się wtedy na tym, że pragnie z całego serca, żeby powróciła do wyciszenia, ponurego i odległego.
I nadal zdarzały się chwile przytomności, a ten wydawał się jednym z nich.
- Co takiego, mamo? Potrzebujesz więcej leków?
- Nie. - To był dźwięk niesiony minimalną ilością powietrza, maleńkim łyczkiem. Głębszy oddech sprawiał jej ból, pomniejszając przestrzeń, w której niczym mroczny zdobywca rósł nowotwór. - Chcę ci coś powiedzieć.
Przysunął krzesło bliżej łóżka i wziął jej suchą, chłodną dłoń.
- Słucham.
- Ja… przepraszam cię.
- Za co?
- Za to, że… nie kochałam cię, tak jak powinnam, Theo. - Próbowała go wyraźnie zobaczyć mimo zamglonego wzroku. Poruszyła trochę oczami, że skupić się na jego twarzy. - To nie była twoja wina.
- Nie wiem, co masz na myśli, mamo. - Przysunął się bliżej, tak że słyszał jej oddech. - Byłaś wspaniałą…

- Nie. Nie robiłam tego, co powinnam. Po prostu … coś się stało. Kiedy byłeś malutki, praktycznie noworodkiem. To prawdopodobnie była, jak oni to nazywają…? - Urwała, żeby złapać oddech, mecząc się przy tym tak, że aż mu się wszystko w żołądku przewracało. - Depresja poporodowa? Nie wiem. Nie wiedzieliśmy o tym, naprawdę. Ale pewnego dnia to się stało. Podeszłam do twojego łóżeczka, a ty płakałeś i płakałeś, bez przerwy. Może to gazy. - Na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Ale nagle poczułam, że nie obchodzi mnie to, że tak naprawdę nie jesteś moim dzieckiem. - Zmarszczyła brwi i zamknęła oczy, próbując przywołać właściwie słowa. - Nie, to musiało być coś innego. Ja już nie rozumiałem, co to znaczy dziecko. Po prostu małe płaczące coś. Anie część mnie. - Zacisnęła powieki mocniej pod wpływem nagłej fali bólu. - Nie część mnie.
- Nie możesz obwiniać się z powodu takich rzeczy, mamo.
- Powinnam była szukać pomocy. Próbowałam powiedzieć twojemu ojcu, ale o nie rozumiał. Powiedział, że potrzebuję więcej odpoczynku. Ale nie kochałam cię tak, jak powinnam. Nigdy. Przepraszam, Theo.
Poczuł, że pieką go oczy.
- Byłaś dobrą matką. Zrobiłaś, co mogłaś.
- To straszne, prawda? - Teraz miała otwarte oczy, zupełnie otwarte, i po raz pierwszy w ciągu ostatnich dni pomyślał, że naprawdę go widzi, całkowicie i prawdziwie, z potworną wyrazistością, która normalne, codzienne życie zamieniłaby w koszmar. Postarał się mocno, żeby odpowiedzieć na to okropne spojrzenie.
- Co takiego, mamo? Co jest straszne?
- Kiedy umierasz, a jedyne, co inni mogą o tobie powiedzieć, to że „zrobiła, co mogła”. - Wzięła rozdygotany oddech, a potem czekała tak długo z wzięciem następnego, że znowu serce zaczęło mu szybciej bić. Kiedy w końcu znowu przemówiła, to był roztrzęsiony szept, jakby była przerażonym dzieckiem. - Zaśpiewasz dla mnie piosenkę, Theo?
- Piosenkę?
- Nie słyszałam jak śpiewasz… od tak dawna. Zawsze miałeś taki miły głos.
- Co chciałabyś usłyszeć, mamo?
Ale ona zamknęła oczy i machnęła delikatnie dłonią.
Przypomniał sobie dzień, kiedy dowiedział się o jej o chorobie. Wyszli wtedy posłuchać zespołu. Więc wybrał coś starego, starą irlandzką piosenkę. Lubiła takie.

I wish I was in Carrickfergus,

Zaczął cicho śpiewać,

***

Dzielnica magazynów prażyła się w spiekocie niezwykłej jak na tę porę roku. Grupa robotników, niksów, która rozłożyła się na czas przerwy w cieniu jednego z wysokich, starych budynków, nie miała ochoty ustępować drogi czarnemu powozowi, dopóki jeden z nich nie rozpoznał kwiatowego herbu na tablicy rejestracyjnej. Wśród szczupłych, żylastych istot padło imię, rozległ się pomruk przypominający szum morza, do którego zabroniono im wstępu dopóki nie spłacą kontraktu i natychmiast wszyscy przywarli do ściany, aby limuzyna przejechała.
Niksy rozmawiały o tym tego wieczoru w tawernie, która nazywała się „Koniec przypływu”, ale nie za dużo - tylko szepcząc nerwowo i pomrukując.
Powóz zatrzymał się bezgłośnie przed ostatnim budynkiem w rzędzie, wielkim, pozbawionym okien i sypiącym się, który przycupnął na końcu nabrzeża niczym starodawne zwierzę drzemiące w słońcu. Pojazd migotał w rozgrzanym powietrzu. Kiedy wysiadły pierwsze dwie postaci, zniekształcenie sprawiło, że wydawały się jeszcze bardziej potworne niż były w rzeczywistości. Obie miały na sobie długie, czarne płaszcze, które nie mogły ukryć ogromnych cielsk pod nimi. Para stała przez dłuższą chwilkę w bezruchu, z wyjątkiem oczu nieustannie poruszających się w cieniu rzucanym przez szerokie ronda kapeluszy. A potem, jak na sygnał, jeden z nich pochylił się i otworzył drzwi powozu.
Wysiadły kolejne trzy postaci, wszystkie we wspaniałych garniturach o ciemnym, subtelnym splocie. Najwyższa z tej trójki osoba rozejrzała się po opustoszałej teraz drodze biegnącej wzdłuż nabrzeża - niksy skończyły przerwę wcześniej i ulotniły się - a potem odwróciła się i poprowadziła resztę do budynku. Zatrzymała się tylko, żeby przepuścić w drzwiach jednego z ogromnych ochroniarzy.
Wnętrze budynku prezentowało się zupełnie inaczej, niż sugerowałoby to upstrzone rdzą zewnętrze. Pięciu gości ruszyło długim korytarzem, przechodząc przez plamy światła padającego pod kątem przez coś, co wydawało się nierównymi dziurami w wysokim sklepieniu, ale przy dokładniejszym obejrzeniu okazywało się świetlikami o dziwacznym kształcie, każdy starannie wbudowany. Sam korytarz niczym się nie wyróżniał. Ściany pomalowano jednolito, na czarno. Podłogę wyłożono ciemną, aksamitną tkaniną, co sugerowało, że właściciel nie potrzebował, aby ostrzegał go dźwięk zbliżających się kroków. Nie obawiał się, że ktoś przeniknie do azylu bez jego wiedzy, bo on zorientuje się na długo przed tym, nim intruz dotrze do drzwi na końcu korytarza.
Na drzwiach znajdowała się mosiężna tabliczka, ale pusta. Jeden z ochroniarzy sięgnął do klamki, ale najwyższa z elegancko ubranych postaci pokręciła głową. Sama otworzyła drzwi i wpuściła do środka dwóch nieco niższych towarzyszy, zostawiając ochroniarzy szurających nerwowo stopami i krzeszącymi iskry o aksamitną tkaninę.
Ogromny pokój za drzwiami oświetlało jeszcze więcej wysokich, dziwnych świetlików, więc odległe sklepienie wydawało się wspierać na kolumnach światła padającego pod kątem. Powietrze było gorące i duszne, a wonie, które się tu mieszały, dla śmiertelnika mogłyby być nieprzyjemne, a może nawet przyprawiłyby o szaleństwo. Nowoprzybyli mimo wyczulonych zmysłów nie wydawali się być zaskoczonymi zapachem, kiedy jednak ich bystre jak u kotów oczy przyzwyczaiły się do dziwacznych pasów ze światła i mroku, towarzysze najwyższej osoby zwolnili i w końcu zatrzymali się, najwyraźniej zdumieni chaosem wokół.
Rozległa przestrzeń była swego rodzaju magazynem, ale nawet w najstarszych i najbardziej tajemniczych miastach mało prawdopodobne, aby znalazł się jeszcze jeden podobny do tego skład. Chociaż przeszywające promienie sporo wydobywały, to jednak w gruncie rzeczy niewiele oświetlały, ale i tak to, co dało się zobaczyć, było dziwne: ludzkie sylwetki, być może posągi, zamarłe w tysiącu póz wypełniały salę niczym tłum milczących obserwatorów. Większość stała, ale wiele przewróciło się na bok; ramiona, które kiedyś wyciągały się ku jakimś niebiańskim rzeczom, teraz wydawały się mocować z nogami sztywnych towarzyszy. Nieme postacie stanowiły tylko część zawartości sali, a wiele innych przedmiotów na pierwszy rzut oka nie przypominały niczego znanego: fantastyczne zwierzęta wypchane albo zredukowane do rulonu skóry i stosu kości; z otwartych skrzyni wylewała się rdzewiejąca broń albo kupony tkanin, których kolory wydawały się zmieniać; urny, trumny; przewrócone skrzynie, z których wysypały się wszelkiej maści błyskotki, od srebrnej i złotej biżuterii po rzeczy, które wyglądały jak dziecięce zabawki wykonane z najczystszego, czarnego węgla. Nieoszlifowane kamienie szlachetne walały się beztrosko po podłodze jak rozsiewane wiatrem nasiona. Ściany, półka za półką, były zastawione słojami, w których pływały rzeczy nie zachęcające do dokładniejszego oglądania, rzeczy z oczami i nawet wyrazami twarzy, ale pod żadnym innym względem nie przypominające ludzi. Inne słoje były nieprzezroczyste, wiele z nich dokładnie i starannie zapieczętowano, ale czasem wieczko leżało oparte o naczynie, jakby tego, co znajdowało się w środku, kosztowano w pośpiechu (albo być może zawartość sama uciekła). Na żadnym z naczyń nie widać było etykiet i nawet drobniutkie pasemka proszku rozsypanego na półkach wokół słojów w ewidentnie wypracowanych wzorach nie dawały pojęcia, co do zawartości.

Inne tajemnicze obiekty zwieszały się ze sklepienia na drutach - latawce ze skóry, lampy, które wydawały się płonąć, ale nie dawały światła; była tam nawet chmura piór, która wirowała nieustannie wysoko pod sufitem, jakby uwięziona w trąbie powietrznej. Rozbłyskiwała bielą wpadając i wypadając z jednego ze snopów światła, ale nigdy nie rozpraszała się, choćby niewiadomo jak mocno zawiało.
Najwyższa z postaci szła nadal, aż doszła do odległego kąta magazynu, do miejsca, gdzie nie padało bezpośrednio światło. Dwaj towarzysze, gdy ich ciekawość została zaspokojona - lub być może zamieniła się w coś innego - ruszyli naprzód z prędkością, która w przypadku stworzeń o mniejszej gracji omyłkowo mogłaby być wzięta za pośpiech. Zatrzymali się tuż obok przywódcy.
Siedzący kształt poruszył się mrokach.
- Ach - powiedział. - Witam, lordzie Ciemierniku.
Wysoki przybysz skinął głową.
- Otrzymałem twoją wiadomość.
Postać na krześle znowu się poruszyła, ale nie wstała i - ku niewyrażonej ale ewidentnej uldze towarzyszy lorda Ciemiernika - nie wynurzyła się z mroku. Ten, Który Likwiduje Przeszkody nie stanowił przyjemnego widoku nawet w najlepszych chwilach, a jeszcze gorzej prezentował się w domowych pieleszach.
- I przybyłeś. To bardzo miłe z twoje strony, bardzo… uczynne. Nie sądzę, aby którykolwiek z twoich towarzyszy odwiedzał mnie wcześniej.
Ciemiernik skinął głową i wskazał najpierw na jasnowłosego towarzysza, a potem na drugiego, o surowej twarzy, którego włosy były jeszcze ciemniejsze niż u lorda - ich czerń była tak doskonała, że sugerowała jakąś sztuczkę.
- To lordowie Trędownik i Głóg.
- Tak, znam ich. - Rozległ się dziwny, świszczący zgrzyt, gdy Likwidator znowu się poruszył. - Wybaczcie mi, lordowie, że nie podaję dłoni na powitanie.
- Proszę się tym nie kłopotać - odpowiedział brodaty Trędownik, być może zbyt szybko.
- Wobec tego - odezwał się Głóg, pierwszy radny parlamentu, zaraz po Ciemierniku drugi najbardziej wpływowy człowiek w Faerie. Jego stare, zimne oczy były równie czarne jak włosy, ale krzaczaste brwi były śnieżnobiałe, jakby jako jedyne postarzały się, przekraczając nieokreśloną granicę wieku średniego. - Czy nadszedł czas?
- Tak myślę - odparł Likwidator. - Jak sobie życzyłeś, lordzie Ciemierniku, i za co zapłaciłeś, cały czas uważnie obserwowałem. Jeśli poczekamy dłużej, możemy przegapić naszą chwilę.
- Jesteś pewien, że już jej nie przegapiliśmy? - Nie było śladu niecierpliwości na bladej twarzy Ciemiernika ani w jego jedwabistym głosie, chociaż szaleństwem byłoby zakładać, że nie jest niecierpliwy, czy wręcz zapalony do działania.
- Nie mam żadnej pewności. Ale uważam, że to bardzo mało prawdopodobne.
Ciemiernik zbył to rozróżnienie machnięciem ręki.
- Więc zaczynajmy. Powiedz, jak do niego dotrzeć.
- To nie takie proste. Znalazłem go dla ciebie. Będziesz mnie potrzebował, aby dokonać tego, czego sobie życzysz.
Głóg zmarszczył brwi.
- Więc kogo po niego wyślemy? Jednego z nas? Ciebie?
- Nie kogo - powiedział Likwidator i znowu zaśmiał się szeleszczącym, suchym śmiechem. - Ty i twoi towarzysze wykorzystaliście swoje zwolnienie od Efektu Koniczyny i musicie wierzyć mi na słowo, że dla mnie podróż do tego świata jest także niemożliwa. W gruncie rzeczy mocno wątpię, czy zdołasz znaleźć chętne narzędzie po naszej stronie, które będzie miało dość siły i samodzielności potrzebnej do przejścia i odnalezienia twojej zdobyczy. Brutalna siła bez sprytu, jak i spryt bez stosownej siły zawiodą, a zważywszy jak szybko zmienia się sytuacja, możemy nie mieć drugiej szansy.
- Więc nici z posyłania? - stwierdził z ulgą Trędownik.
- Tego nie powiedziałem. Stwierdziłem tylko, że nie chodzi o „kogoś”. - Z dziwnym, wilgotnym odgłosem, Likwidator odsunął się głębiej w ciemność. - Przynieście mi to, czego potrzebuję, proszę. Opiszę wam te przedmioty…

Podczas gdy Trędownik i Głóg szukali luster, Ciemiernik stał po prostu z dłońmi w kieszeniach spodni. Nie patrzył bezpośrednio w miejsce, gdzie siedział Likwidator, ale to mogła być kwestia grzeczności, chociaż Ciemiernik z niej nie słynął. Nie widział wcześniej tej najuczciwszej z różnych postaci przybieranych przez Likwidatora, ale widział wiele rzeczy, których nawet jego najszacowniejsi koledzy nie umieliby sobie wyobrazić i w żadnej mierze nie był przesadnie wrażliwy.
- Zdajesz sobie sprawę, że przekroczymy pewną granicę - odezwał się w końcu Ciemiernik, patrząc na kanciastego Głoga, przebierającego w stosie zakurzonych, oprawionych obrazów. - To nie to samo, co z nienarodzonym dzieckiem. Jeśli nam się nie uda, wszystkich nas może pożreć Zapomnienie, nie wyłączając ciebie.

- To dla mnie żadna groźba, lordzie.
Przez chwilę Ciemiernik wyglądał na zmartwionego, ale przeszło mu, gdy niewidoczna postać poruszyła się i wręcz wydawało się, że zamierza wstać i ukazać się w świetle.
- Nie dotykać tego! - krzyknął Likwidator głosem zdartym, lecz zaskakująco głośnym. - Odłóż to!
Na drugim końcu sali lord Trędownik zaskoczony i trochę przestraszony, pospiesznie odłożył rzeźbione pudełko, które trzymał.
- Nie ma tam lustra - dodał już ciszej Likwidator. - Sprawdź następny stos obok. Nie dotykaj więcej tej skrzynki.
Ciemiernik wyczuł coś jakby ból w słowach Likwidatora. Uniósł cienką, ciemną brew, ale nic nie powiedział.
Wreszcie dwaj potężni lordowie wrócili, zataczając się jak obładowani tragarze. Każdy niósł wielkie lustro oprawione w brzydkie, chropowate, czarne drewno. Zgodnie z instrukcjami Likwidatora, ustawili je na podłodze na przeciwko siebie w odległości mniej więcej na wyciągnięcie ramienia.
- Proszę - powiedział Likwidator. Z ciemności wynurzyła się dłoń trzymająca czarną święcę w spodku. Dwaj lordowie szybko odwrócili wzrok, ale Ciemiernik zrobił krok naprzód i wziął świeczkę.
- Postaw ją na podłodze po środku między lustrami - powiedział Likwidator. - Potem zapal i odsuń się.
Ciemiernik zetknął palec wskazujący z kciukiem i pojawił się płomień. W chwili, gdy zapłonął, szpary w suficie nad nimi zwęziły się, albo stało się coś innego, co odcięło drogę światłu. Przez kilka sekund w magazynie panowały ciemności, jeśli nie liczyć płomienia świecy.
- A teraz cisza - powiedział Ten, Który Likwiduje Przeszkody. - Jestem pewien, że nie ma potrzeby tego mówić, ale mimo to powiem. Do wkładajcie rąk między lustra ani w żaden inny sposób nie przeszkadzajcie światłu przepływać między nimi, dopóki nie skończę.
Zaczął cicho śpiewać. Dźwięk ledwo dało się odróżnić od świszczącego oddechu. Zdawało się, że trwało to dłuższą chwilę. Płomień świecy skurczył się i teraz był ledwo większy i jaśniejszy od odwłoku świetlika - maleńki punkcik, wokół którego jednak skupił się cały mrok.
W przestrzeni między lustrami coś zaczęło się formować, blado połyskująca chmura, jakby płomień świecy rozlał się w czymś wodnistym i rozproszył. Chmura stawała się wyraźniejsza, ale nie bardziej namacalna, pływała od jednego do drugiego brzegu światła odbijającego się od luster. Cały czas wydawał się nabierać kształtu, ale tego nie robiła. Pojawiały się zmienne sugestie twarzy, ciemna dziura ust i puste otwory oczu. Nawet trzem lordom Faerie trudno było na to patrzeć dłużej niż parę chwil. Gdy pozbawiony melodii śpiew Likwidatora stał się głośniejszy, tajemnicza rzecz zaczęła się gwałtowniej się poruszać, wijąc się i rzucając w pustej przestrzeni między lustrami jak coś, co szuka ucieczki z klatki. W magazynie zrobiło się lodowato zimno. Usta rzeczy otworzyły się szeroko, potem jeszcze szerzej, jakby mogła połknąć samą siebie, gdyby zechciała.
- Co to? - Głos Ciemiernika miał idealną modulację: nie dość głośny, by zdradzić strach, ale też nie cichy i onieśmielony.
Likwidator zamilkł. Kiedy wreszcie się odezwał, jego zmęczony głos wydawał się dobiegać z daleka.
- Irrha, istota z jednej ze starszych ciemności, duch pomoru nieznany w świecie śmiertelników odkąd zrównano z ziemią mury Babilonu.
- I to… zrobi, co trzeba? Mówiłeś, że siła bez sprytu na nic się nie przyda. Chcesz powiedzieć, że to… coś ma rozum? - Ciemiernik spojrzał na towarzyszy, być może szukając wsparcia, ale tamci gapili się na kształt między lustrami z chorą fascynacją.
- To nie potrzebuje rozumu. To, co zrobilibyście korzystając z przebiegłości, ono zrobi instynktownie, jeśli można to tak ująć. Jest straszne w swoim nieprzejednaniu. Będzie ścigać twoją zdobycz, gdziekolwiek się uda, do każdego świata, bez chwili spoczynku, bez żadnych skrupułów i wahania. To nie myśli, nie tak pan lub ja, ale nie musi. W miarę potrzeby będzie przybierać nowe ciała ścigając zdobycz, więc nigdy się nie zmęczy. W końcu, nieuchronnie, znajdzie go, przywrze do niego, a potem przyniesie go nam. Schwytany w takim uścisku ten, którego chcecie, powie wam wszystko, zrobi wszystko, odda wszystko, co ma, aby tylko uwolnić się od tej głodnej, wgryzającej się rzeczy.
- Ach, rozumiem. - Ciemiernik kiwnął głową. - To bardzo dobre.
- To… potworne - powiedział Trędownik.
- Jedno i drugie - stwierdził Likwidator. - We wszystkich sferach istnieje tylko kilka doskonałych rzeczy. To jedna z nich.

Fragment pochodzi ze strony: http://www.mag.com.pl/